Veteran
Members-
Liczba zawartości
1 114 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Zawartość dodana przez Veteran
-
Witam Co to znaczy skręt? Od śladu(prostego!) nart w linii spadku stoku, do śladu nart od dziewiątej do piętnastej(wg. Freda) jest skrętów(śladów na śniegu) niepoliczalna ilość. Jedyna możliwością, żeby to uściślić i zdefiniować skręt, jest ustawienie tyczek dokładnie w linii prostej(na dwunastej). Objechanie ich oboma nartami, w dowolnym przybliżeniu do tyczki, przez delikwenta jest skrętem. Odstawiane tyczek zmusza do bardziej pogłębionych skrętów w stronę 9 i 15-tej. Bez tyczek będą oszustwa, przy minimalnych skrętach. Pozdrawiam
-
Witam Nie obraź się, ale zapytam ile masz lat i od którego roku jeździsz na nartach? Tak masz rację, to odległe rzeczy! Tak samo jak moja jazda na początku przygody z nartami, nieco zbliżona na początku(nie chcę być zarozumiały) do tego, co na filmie Jouberta. I teraźniejsza moja jazda na wspomnianych SL Racing(ze sklepu). Tak to są odległe rzeczy, różni je pół wieku. I różni je to jakie wtedy były narty(przykładowo z przykręcanymi do drewna krawędziami) i jakie teraz mamy, z materiałów "kosmicznych". Stoki też się bardzo zmieniły. Ale wiesz - ja w swoim ciele, w swoich ruchach na stoku - czuję ten sam rytm, co dawniej, te same odruchy, reakcje. To we mnie siedzi. Jest we mnie ten dawniejszy mój "śmig", dostosowany do obecnych nart, wieku, co pozwala mi jeździć swobodnie na nartach, mimo upływu lat. Staram się jakoś nadążać za postępem. Reszta mnie naprawdę nie interesuje. A dyskusje - co jest czym - były zawsze. Tylko nie był Internetu. Pozdrawiam P.S. Broń Boże, nie chcę nikogo przekonywać, że mam rację. To jest tylko moje zdanie.
-
Witam Jako, że to jest "Forum" i każdy może napisać na dany temat różne rzeczy. Niekoniecznie związane z tematem. Więc i ja piszę. Tylko proszę nie schodzić zbyt nisko, bo ja nie lubię określeń z pod przysłowiowej budki z piwem. A znam dobrze ten język. Wydziwiałem nieco nad śmigiem. To nasze polskie określenie. Z tłumaczeniami jest tak, że nieraz trudno dopasować odpowiednie słowo, posługując się największymi słownikami, które tworzyli ligwiści, a nie specjaliści w zjazdach. Nawet sięgając po leksykony obcojęzyczne trudno jest dociec, skąd pojawiło się dane słowo, np "godille' w języku francuskim, oznaczające śmig(Joubert dokładnie opisał na czym to polega). Szukałem właśnie w leksykonach francuskich i jest to słowo "zapożyczone" z żeglarstwa. Taki żargon powstaje w każdym języku, jeśli pojawia się coś nowego, które trzeba nazwać jednym słowem, nie używając całych zdań. Przykład informatyka. Ale wracając do "śmigu". Jak się uczyłem(na początku mnie uczono), śmig to była seria rytmicznych skrętów, w lini spadku stoku. Skrętów czestych i podobnych do siebie(p. książka "Śmig" z przed pięcdziesięciu lat). Można takie skręty robić, jadąc w linii prostej w skos stoku, ale są trudniejsze, jeśli się chce by były jednakowe(promień, długość). I tak się uczyłem na nartach o długości ponad dwa metry. Skręty były coraz bardziej rytmiczne, szybsze, stok trudniejszy, stromszy. Dążyłem, by zamiatanie piętkami, nie zostawiało takich szerokich śladów("półksiężyców"). Gdy pojawiały się muldy, to ta rytmiczność była zaburzana, bo jeden skręt był nieraz dłuższy, nieraz krótszy do "sąsiada". W dodatku dochodziła mocna praca ciała, by te muldy(a raczej "górki") połykać, czyli kompensować, by narty nie odrywały się od śniegu i nie było bolesnych skoków. I tak doszedłem do sporej wprawy w takiej technice. Skręt mogłem zawsze pociągnąc dłuższej, lub często zmieniać-kilka krótkich, potem parę dłuższych. Problem stanowiły tylko stoki bardzo twarde zalodzone, gładkie i strome. Trudno było uniknąć wtedy obśligiwania się piętek nart, wyraźnie się czuło, że kontrola nart jest o wiele bardziej trudna Przyszła era "karwingów". Z tym, że ewolucja w sprzęcie była ciągła. To nie był przeskok od drewnianych "ołowków" z przykręcanymi krawędziami. Pierwsze narty "metalowe", potem "compakty" itp.. Ten postęp zmieniał nieco technikę jazdy i ją ułatwiał. Ale karwingi to był duży skok. Inna elstyczność. Sztywność porzeczna, "wcięcie" w tali. Czyli należy jeździć jak najwięcej na krawędzi, bo wtedy będzie lepsze panowanie nad nartami, głównie na twardym i stromym. W drugiej kolejności pojedzie się szybciej. Przestawiałem się na tą większą krawędź przez ładnych parę lat. I jakoś się przestawiłem, na ile mogłem w moim wieku tak, że zapomniałem, jak się jeździ na ołowkch(P.S. moje doświadczenia z zeszłego roku). Jeźdżę min. na SL Racing też "moim śmigiem". Starając się do maksimum wykorzystać te zbawcze krawędzie. Jak nie chcę, to puszczam narty płasko . Jeździłem na nich po muldach(nie gigantach), nawet po niegłebokim puchu. Teraz muld unikam, by mieć nieco sił na parę zjazdów. To jest moja historia. Nigdy nie interesowały mnie w nartach "ścisłe" definicje. Może dlatego, że nie zostałem instruktorem i nie musiałem wykuwać i demonstrować na stoku ewolucji rozebranych na czynniki pierwsze. Joubert mi imponował, bo pisał o jeździe na nartach(a nie skupiał się na definicjach) i jak się nauczyć poszczególnych elementów i z czego ta jazda się składa(ewolucji). Ale opanowanie tych elementów jest istotą, a nie ich nazwa w różnych językach. Stąd, według mnie, dzielenie włosa czworo i dyskutowanie, czy jest jest śmig na krawędziach, czy śmig jest różny od skrętu "krótkiego", czy śmigiem nie można jechać po muldach(dlaczego nie jeśli ktoś to potrafi!) i czym śmig się różni od skrętu krótkiego(a jest jeszcze krótszy-wertikal na slalomach)jest nieco śmieszne. Jakby coś z takiej dyskusji wynikało dla poprawy jazdy. Pozdrawiam
-
Witam Kolego "P 10", tego "g" mógbyś sobie oszczędzić! Może wypisuję różne banialuki, to jest "Forum". Taki mam charakter. Ale nie schodzę poniżej pasa! Pozdrawiam
-
Witam Z tej całej dyskusji wynika jedno-nie udało się ostatecznie uzgodnić, co to jest śmig! I do czego głównie on służy. A jak się go nauczyć, to prawie ani słowa. Ponieważ mam to już, jak napisałem, z głowy(chociaż czasami się jeszcze posłużę czymś, co go z daleka przypomina), więc patrzę na to z góry. Ścisłe definicje może są ważne dla kształcących instruktorów, czy piszących książki o nauce jazdy, ale dla znakomitej większości ludzi na stokach liczy się tylko umiejętność jazdy. Mniejsza o terminologię, mniejsza o NWN, WNW itp. Mniejsza o śmig cięty(a jaki jest nie cięty-pewnie ślizgowy?). Stoki są takie jakie są, narty obecne też, krótsze i dłuższe, na śnieg taki i taki, stok taki i taki. I trzeba sobie na nim poradzić, pojechać szybko, bezpiecznie, elegancko, z minimalizacją wysiłku, by zaliczyć jak najwięcej za te same pieniądze. Ja już to wszystko znam. Jeździłem na ołówkach, poza trasami, bo tylko takie były. Trasami zostawały, gdy je "przetarto". Na muldach, czasami sporych, chociaż nie takich dużych, jak spotykane w Alpach. Muldy bywały twarde, wyślizgane zdrowo od kolejnego przejazdu. Stoki bywały też nieraz pod granicę 30 stopni! To się skończyło, to historia. I bardzo dobrze, bo jeszcze marzą mi się trasy w okolicy Mont Blanc na zielonych Code. Na ołowkach było to możliwe, ale ze trzydzieści lat wcześniej. Trzeba się nauczyć(jak ktoś tego potrzebuje) przyzwoicie jeździć technicznie. Każdy z Szanownych Kolegów jeśli tak jeździ, to się przez ani sekundę nie zastanawia, jakim "śmigiem" jedzie, jakim "karwingiem". Robi krótsze i dłuższe skręty, jak mu dyktuje wyobrażnia i warunki na stoku. A stok może być z muldamI(różnym) i gładki, ale też mocno zlodzony. I też bardzo stromy, wąski. I tylko jedno przychodzi do głowy- nie jeżdżę tak jak bym chciał! Nie czuję się zbyt pewnie przy większej szybkości, nie potrafię wystarczająco szybko skręcać, by przejechać parę tyczek wertikalowych. Na stromym stoku i twardym obsuwają mi się piętki. Na muldach wyrzuca mnie w górę i boleśnie uderzam nartami o kolejną "górkę". Itp. itd. Jak ktoś jest krytyczny w stosunku do siebie i zacznie się wgłębiać w temat, to szybko przekona się ile mu brakuje i co trzeba robić, by nieco się poprawić. To wszysko. Nie piszę o stokach nieubijanych, bo moje doświadczenia z nich są bardzo stare i na wsp. ołówkach. Ekspertem na nich jest Jan Kovol(z całym szacunkiem!) Pozdrawiam
-
Witam Śmig, jak sama nazwa wskazuje służy do "śmigania". Trzeba robić prawie dokładnie to samo, co przy skręcie trwającym dłużej(sensie czasu i długości w metrach), tylko "szybciej". Poprostu trzeba być bardzo "ruchliwym", nie zatracając wiele już z techniki osiagniętej. Jak ktoś już jeździ ładnie karwingiem, ciagnąc eleganckie łuki, niech spróbuje na łatwym stoku jechać prawie dokładnie w lini prostej, robiąc skręt, co dziesięć metrów. Od tego trzeba zacząć, szybkiej, elastycznej reakcji ciała. To jest klucz do "śmigu" i też do jazdy po muldach. Reszta jest tylko doskonaleniem tego śmigu. Coraz stromszy stok(ale linia jazdy prosta), coraz częstrze skręty, w dodatku pogłębione, coraz więcej na krawędziach. I to jest zadanie na całe życie. Ja już skończyłem marzenia o doskonałości. Przestawiam się na ślizganie, by mieć czas na podziwianie dzieła Stwórcy. Dla wprawionego "śmigowca", pojechanie na nartach o długości powyżej wzrostu, śmigiem nie jest specjalną trudnością. Dla kandydata na takowego, krótsze narty ułatwiają wzmiankowaną ruchliwość. Powodzenia! Pozdrawiam
-
Witam Moją naczelną zasadą jako kierowcy- jest nie dać się zabić i nie zabijać innych. To mnie głównie interesuje. Samochód mi służy do dojazdu. Sportowe "uciechy" mnie nie interesują. Bo jakby interesowały, to dawno temu, być może, próbowałbym amatorskich rajdów. Jeżdżę zachowawczo. Nie znaczy że jestem zawalidrogą, ale nie zamierzam przyspieszać, gdy jadąc średnio 10-20 km niż wymagają na tym odcinku przepisy, jakiś sportowiec, siedzący na moim bagażniku mnie pogania. Witam z optwartymi ramionami wszelkie rzeczy przyczyniające się do mojej zasady. W "Syrenie Lux" woziłem, jadąc często na narty, wysuszony piasek w woreczku plus dużą metalową łopatę. Opony niestety miałem letnie, nawet bieżnikowane. Ale lepszych nie było. Zawsze jeździłem w pasach(miała, model "Lux"). Co było przyczyną żartów kolegów z pracy. Już dwa tygodnie jeżdżę na zimówkach. Nowe od zeszłego roku. Wybrałem po testach różnych ADAC najlepsze. Nie będę oszczędzał stówki na oponie, od której zależy moje i innych życie. W zimie wożę łańcuchy, bo w Koninkach mam ostry podjazd, z reguły zalodzony. Jak się nie pojedzie rozpędem i zabuksuje, to się trzeba cofać.Chciałbym mieć tu samochód z napędem na cztery koła. Pozdrawiam
-
Witam Nie zapisuję sie do żadnego "klubu", ani "stowarzyszenia", bo jestem indywidualista. W górach, czy na nartach też włóczyłem się czasami indywidualnie, co nie jest polecane. W związku z tym najchętniej robię to w towarzystwie bliskiej sercu osoby płci przeciwnej, bo trzeba tu być ścisłym o kogo chodzi. Życie nabiera dopiero później rumieńców. Darmowe przejazdy w Krakowie komunikacją miejską(tylko, że nie korzystam). Pewne "dochody" z ZUS`u. Nędzny procencik upustu na naszych wyciągach. Dowiedziałem się też, że jeśli się uda wyjechać nam do Chamonix, to może mnie czekać zniżka o 50%, a nawet darmowa jazda przez cztery godziny! I jakie stosują piękne określenie dla takich powyżej siedemdziesiątki piątki - "Veteran". Z "Seniora" człowiek stał się weteranem stoków, czyli kimś co na nich tyrał przez lata. Pozwolę sobie na małą poufałość w stosunku do tych, co przed chwilą przekroczyli pięćdziesiątkę. Starajcie się "Chłopcy" dożyć na nartach do wieku "Veterana"! Pozdrawiam
-
Witam Tak na ucho, przy spidzie ponad dwieście, to ten sprzęt powinien się oderwać. Wcześniej powinno się słyszeć wycie powietrza z tyłu auta. Pozdrawiam
-
Witam Przyznam się, że takich informacji nie znam. Czytam np. Motor od lat i wyszukuję w internecie różne interesujące mnie informacje. Mam też do samochodu książkę(Heynes) opisującą dokładnie różne naprawy, łącznie z rozbiórką silnika. Wiem, że jest na świecie b. dużo producentów różnych podzespołów(Bosch, Delphi, Valeo, TRW, ATE, japońscy dostawcy itd.). Bosch przy okazji produkuje elementy ABS, stosowane w bardzo wielu samochodach. Bierze się to stąd, że być może jako jeden z pierwszych na świecie pracował nad tym systemem i ma największe doświadczenie. Określony producent ma swoich podostawców i u nich zamawia podzespoły. A ci podostawcy też produkują na "wolny rynek". Ja przyglądnąłem się tabliczkom na niektórych elementach w komorze silnika Hondy Civic, to się dowiedziałem, że układ ABS(zawory) mam Boscha, rury gumowe w układzie chłodzenia czyjeś tam. Wydłużenie gwarancji(np. Kia) do np. siedmiu lat to trik reklamowy a nie jakieś montowanie lepszych części. Kto by się w to bawił. Należy się wczytać czego ta gwarancja nie obejmuje. A jest tego bardzo dużo, głównie związane z normalnym zużyciem ekspolatacyjnym(np. hamulce). Dzisiejsze silniki wytrzymują po kilkaset tysięcy kilometrów, bez żadnych napraw(no może z wyjątkiem wysilonych turbodoładowanych). Wystarczy tylko wymieniać olej i filtry. Podobnie skrzynie manualne. Zawieszenie średnio do 200.000 km. W takiej "gwarancji" do 7 lat jest np. zastrzeżenie, że obowiązuje do 150.000 km ! Nie będziemy wiedzieć, co producent montuje samochodzie i od kogo. Wie się tylko, że samochody japońskie są najmniej awaryjne(gł Toyota i Honda). To jest dopracowanie wszystkich elementów. Przykładowo Honda jest znana ze znakomitych silników benzynowych. Jeździli kiedyś w Formule 1. Podobno wracają. Do Francuzów ma się zastrzeżenia za zawodną elektronikę. Niemcy są u nas(głównie chyba na wsi, co widzę w Koninakch) przereklamowani. Chłop bez Audi naraża się na kompromitację. Kończę, bo zaczynam pisać powieści. Pozdrawiam
-
Witam Akurat Honda dokładnie podaje w instrukcji do samochodu, co trzeba robić i po jakim okresie. Mam taką po niemiecku, bo tam samochód był kupowany(używany). ASO są bardzo drogie, głównie robocizna. Jeśli chodzi o części to niby te oryginalne części producenta są najdroższe. Co to są oryginalne części? Każdy producent składa samochód z elemetów, których nie produkuje. Poprostu producenci wyspecjalizowani dostarczają chłodnice, alternatory, szyby, akumulatory, opony, sterowniki(komputer sterujący dopływem paliwa do silnika). Mógłym tak wymieniać w nieskończoność. Producent robi karoserię i silnik(chciaż nie zawsze, bo czasem stosuje silnik innego producenta z którym ma umowę). Producenci osprzętu(np. tarcze hamulcowe, klocki, paski rozrządu, łożyska...znowu należałoby wymienić tysiące elementów) robią te same rzeczy, pasujące do "mojego" samochodu, tylko nie piszą, że to są oryginalne "hondowskie". Pasują do mojego i jeszcze innego itd. I takie kosztują znacznie taniej. I takie można kupić bez trudu przez internet, w hurtowniach(nie wszystko i zależy to od tego, czy dane auto jest popularne). W ASO nie pracują inni mechanicy niż w przyzwoitym warsztacie. Mogą być bardziej wyspecjalizowani w samochodach danego producenta, na które mają autoryzację. Niektóre elementy są jednak do dostania tylko w ASO, np. blachy karoserii(chyba, że z rozbitego -trzeba szukać po tych co rozbierają auta). Miałem taki teraz przypadek z Hondą Civic. Trzeba było wymienić tarcze hamulcowe z przodu i tyłu i klocki, bo już były"zjechane". Bez trudu się to dostanie w internecie. Ale przyglądając się hamulcom(osobiście robiłem już z nimi), stwierdziłem że osłony przeciwbłotne tarcz ledwo się trzymają. Pojechałem do znajomych mechaników, licząc, że swoimi drogami takie osłony znajdą. Nic z tego! Nie do dostania, nawet używane -szukałem min(allegro). Pozostała ASO w Krakowie. Sprowadzą. Ponad cztery setki za dwie proste okrągłe blachy. Dorabiałem z blachy ocynkowanej osłonę katalizatora, bo ASO zaśpiewało pięć setek plus robocizna za trochę prostej blachy. Pewne opowiedzialne rzeczy nieraz musi się robić w ASO. Np. rozrząd jeśli się chce mieć pewną gwarancję właściwych części i roboty. A olej w skrzyni biegów mojej Hondy wymienia się co 120.000 km i na olej, który autoryzuje Honda. Płyn chłodniczy też. Olej do silnika może być różych producentów, tylko o odpowiedniej charakterystyce. Filtry wszelkie bez problemu do dostania. W skrzyniach automatycznych olej wymienia się częściej i tylko na właściwy olej, jeśli się nie chce mieć zaraz kłopotów. Zalecenia producenta dotyczące eksploatacji(w jakich warunkach, jak używany jest samochód) powinny być ściśle przestrzegane, bez chłopskiej filozofii, którą prezentują niektórzy użytkownicy samochodu a nawet mechanicy. To jest mechanizm, jak każdy inny. Jeszcze dodam, że przegląd nowego samochodu, to poza płynami i filtrami to poprostu przyglądnięcie się pod spodem, czy wszystko jest w porządku. Czy jakieś gumowe osłony nie są uszkodzone, nie urywa się wydech, coś nie zwisa za bardzo itp. Można jeszcze sprawdzić hamulce na rolkach, zawieszenie na "szarpaczce" , amortyzatory.... Sprawdzić komputerem zapisy w sterowniku silnika itd. Większość takich "sprowdzeń" dokona każdy mechanik a nawet można je zrobić samemu, jeśli się ma trochę doświadczenia z samochodami. Pozdrawiam
-
Witam! Może jeszcze coś dodam w pewnym sensie na pożegnanie do następnego sezonu. Jeszcze narty pozwalają na obcowanie z górami. Niestety po zejściu 600-700 m w pionie kolana u mnie i żony zaczynają nawalać. I nie ma na to siły. Stąd odpadają jakieś wycieczki w Tatry, gdzie trzeba wyjść i zejść(szczególnie po stromszym terenie) około kilometra. Zresztą Tatry już tak są "zaludnione", że przestają mieć sens wszystkie wycieczki. Nie jestem rozczarowany, że nie zostałem "wybitnym sportowcem" od skały i lodu. Będąc takim jednostronnie zorientowanym, można nie zwracać uwagi na otoczenie, widząc tylko przed sobą "sportowy problem". Do historii się już nie przejdzie jako zdobywca najwyższego szczytu na ziemi. A będąc jednostronnym wiele się traci. Warto przy różnym wyjazdach rozejrzeć się szerzej poza górami. Będąc w Iranie w Elbursie(góry po południowej stronie morza Kaspijskiego), część z nas wykorzystała czas, aby poznać kulturę tego kraju. Zwiedzając zabytki islamu w Isfahanie, czy takie miejsce jak Persepolis koło Szirazu. Z kolei w Indiach po perypetiach w górach, prawie miesiąc był przeznaczony na objazd tego subkontynentu pociągiem za dwadzieścia dolarów, pokonując w ciągu dwóch tygodni trasę ok. 7500 km. Było to polowanie za zabytkami i poznawanie, jak różnorodny jest ten potężny kraj, w którym co stan to ludzie mówią innym językiem. Zawsze wyjeżdżając do jakiegoś kraju, gdzie głównym celem były góry, starałem się jak najwięcej zobaczyć, poznać ludzi ich kulturę , zabytki itp. Teraz widzę, jakie to było sensowne. Widzę teraz Indie, czy Iran, Afganistan, jako kraj zamieszkały przez konkretnych ludzi z ich historią, kulturą. Widzę pejzaże tego kraju, które się przecież nie ograniczają do najpiękniejszych przecież szczytów i dolin. Warto na to wrócić uwagę, gdy się chce przeżyć pewną przygodę. Pozdrawiam
-
Witam! Można by pozazdrościć łatwości, jakie się dziś ma, aby realizować swoje pasje. Sprzęt jaki dusza zapragnie. Odzież, sprzęt biwakowy, żywość nie ma problemu. Filmy, zdjęcia, opisy terenu w który się jedzie. Jak się to wbije do głowy, to będąc na miejscu można sobie powiedzieć. Przecież ja tu byłem, widziałem to, czy tamto. Celowy trening, biegi, marszobiegi, wspinanie, siłownia, różne cuda fitnesowe. Trening personalny nacelowany na osiągnięcie celu. Jeśli nie ma większego problemu funduszy świat jest otwarty. W tej łatwości ginie coś(może są ludzie, którzy nawet tego nie czują) pewien romantyzm, związany z nieznanym. Może nawet z trudnościami w dążeniu do celu. Znika w dużym stopniu pewne zaskoczenie - to są te wyśnione góry, tak one wyglądają! Tak żyją tu ludzie! To są chwile, które zapadają w pamięci na całe życie. Wszystko dla mnie było romantyczną przygodą. I pewnym zaskoczeniem. Pierwsze wypady na Słowację w konwencję. Zakup horolezki i nie widzianych u nas butów do łażenia po górach. Góry w Rumunii, Bułgarii, byłej Jugosławii z namiotem noszonym na plecach. Wyjazd w Elburs do Iranu z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni. Wyjazd w Hindukusz z małą środowiskową wyprawą. Jakiś rzemieślnik robił raki dla wyprawy, które się całe gięły. Jeszcze jakaś inna firma robiła głowice dla czekanów, które musza być kute, a nie odlewane, czy spawane. Puchy szyła niezapomniana pani Momatiukowa żona znanego polskiego alpinisty. Zebrało się o dutki u ówczesnych sponsorów. Pisząc dziesiątki pism z prośbą o wsparcie, bo wyprawa jest organizowana dla uczczenia...Członkowie wyprawy będą poznawać kulturę zaprzyjaźnionych narodów. Przewidziane są badania naukowe...Dobrze jak prasa pisała wcześniej o zamiarach. O tym, że członkowie wyprawy zarabiają na jej realizację. Nie czekając na...Potem zdobywanie bębnów ze sklejki, dających się zaplombować. Malowanie na nich dumnych napisów...W których ważnym słowem było "Expedition". Po ocleniu bębny jechały w wagonie bagażowym. A szczęśliwa grupa odpoczywała w wagonie sypialnym. Nie był to wypoczynek po sportowym treningu. O takim nikt wtedy nie myślał. Pracowało się sześć dni w tygodniu. Jakiś wolny czas był wykorzystany na częste narady, co jeszcze trzeba zrobić i załatwianie najróżniejszych spraw. Kondycję będziemy robić w górach? Po kilku dniach jazdy romantycznym pociągiem wlekącym się przez stepy kazachskie jesteśmy u bram Afganistaniu w Termezie. Czeka nas jednak po wyjściu z pociągu głębokie rozczarowanie. Bębny nie przyjechały w wagonie bagażowym a zapewniano w Moskwie, że na pewno będą do niego załadowane. Gdzie jest w Związku Radzieckim tona sprzętu i żywności? i kiedy przyjedzie. Miejscowi kolejarze nie mają pojęcia. Trzeba będzie dzwonić do polskiej ambasady w Moskwie z prośbą o pomoc. W ZSRR nie ma książek telefonicznych. Zresztą miejscowa centrala i tak nie połączy bez specjalnego prikazu. Ratunkiem wtedy byli pierwsi sekretarze. Przy organizacji różnych wypraw byli nieocenieni. Więc udała się delegacja z kierownikiem wyprawy do pierwszego w Termezie. Zdobyli numer naszej placówki i pozwolenie na telefon. Po tygodniu bębny przyjechały. Ale to był nie koniec przygód. Czekaliśmy na kolegów w Fajzabadzie, stolicy Badachszanu, w której jest Hindukusz Wysoki. Pojechali do Kabulu po pozwolenie na działanie w górach. Łaziłem p zakurzonych ulicach tej glinianej metropolii na rzeką Kokczą, dopływem Amu-Darii. Zaczepił mnie jakiś lepiej ubrany Afgańczyk, mówiąc że jest tu miejscowym nauczycielem i że Afganistan jest republiką. Powiedział to z dużą dumą. Jaka republika zdziwiłem się. Przecież macie szacha-króla. My tu siedzimy spokojnie w domku na skale, pośrodku Kokczy, grając w brydża. Czwartym jest lekarz Amerykanin, pracujący tu z ramienia ONZ. Jego język to jakiś dziwny amerykański żargon-bełkot. Do licytacji nie trzeba być poliglotą. Sprawa republiki się wyjaśniła. Szah nieopatrznie wyjechał za granicę. I skorzystał z tego jego zięć Daud, pozbawiając teścia władzy a sam mianował się prezydentem. Potem mieliśmy jeszcze jeden niegroźny incydent. Kokcza urwała kawałek jedynej drogi do Wakhanu, doliny na którą wnosi się Hindukusz. Remont dziesięciu metrów przy pomocy wojska i miejscowych wieśniaków, trwał długo, bo przy powrocie z gór jeszcze nie była czynna. Z transportem problemu nie było, bo z drugiej strony już czekały chętne samochody. Wreszcie dotarliśmy na wysokość 4200 m w dolinie Mandaras. Uczestnicy wyprawy to nie byli pełni sił sportowcy, sprężyści, gotowi po szybkiej aklimatyzacji i do zdobywania dziewiczych szczytów (już nie było), ścian(były). Tylko wymęczone biurwy. Jeśli chodzi o ściany, to taką imponującą lodowo-skalną, prawie dwukilometrową wschodnią ścianę Kohe Mandaras zaliczył w dwa dni stylem alpejskim, parę lat później, Kurtyka z partnerem. Patrząc na nią nie bardzo sobie wyobrażałem jej przejście. Ale to była przygrywka do gór średnio o kilometr wyższych od Hindukuszu-Himalajów. I to było już nowe pokolenie sportowców - himalaistów, których celem był tylko wyczyn. I dla których to był prawie jedyny sens życia. Pozdrawiam
-
Witam! Moje wspinanie to tylko kilka sezonów w Tatrach. Jakieś incydentalne w górach wyższych(min. zabrałem się na wyprawę w Hindukusz, której kierownikiem był Jurek Wala-ojciec Józka). Szybko zorientowałem się jak sprawy wyglądają. Aby być liczącym się w środowisku należało iść na sto procent. I bez przerwy wisieć na skale. A ja miałem ustaloną granicę na ok. siedemdziesiąt procent. Reszta rezerwa, bo nigdy nie wiadomo czym to się skończy. Zresztą jak sobie przypominam ówczesną "uprząż"- związanie liną dookoła klatki piersiowej, to zgroza ogarnia. Po kilku minutach wisienia traciło się przytomność przez ucisk na klatkę. Każde odpadniecie mogło się skończyć katastrofą, nawet gdyby haki, lina i partner wytrzymał. Zresztą absolutnym przeciwnikiem wspinaczki poza skałkami była moja przyszła żona(która mi zmarła). Bardziej mnie interesowało nie ostre wspinanie, tylko turystyka wysokogórska. Tak nazywano turystyczny alpinizm. Wyjście na szczyty w wyższych, zlodzonych górach, ale najłatwiejszymi drogami. Takich możliwości jest bardzo wiele. Andy, niższe Himalaje. Mieliśmy taki nasz własny Klub Tatrzański w Krakowie. Do którego należeli koledzy z KW a my z kolei do tego klubu. Znało się środowisko. W roku 1976 pojechaliśmy do Indii, w Himalaje na północ od Dehli. Niestety nie udało się dostać pozwolenia na upatrzoną dolinę i szczyty rzędu 6300 m w pobliżu przełęczy Baralacha. Skończyło się na trekkingu i nielegalnym wyjściu na dwa szczyty nieco poniżej 6 km. W dolince, w której byliśmy(Panchi Nola), sporo lat później działała grupa z Warszawy(Zboiński-szef). Interesowało mnie też w tym okresie narciarstwo wysokogórskie, bo dość przyzwoicie jeździłem na nartach. Ale nie było takich możliwości jak teraz. Przecież każdy wyjazd do Zakopanego, to był mały horror, szczególnie z powrotem. Góry były zawsze moją pasją. Był świetny program francuski na satelicie Astra, pt "Góry"(w tłum). Ale zniknął. Jak zrobiła się "afera" z Broad Peak zaczepiłem szwagra, co się mówi w środowisku(katowickim) na ten temat. Dziennikarze, którzy są dobrzy, bo gdzieś dzwoniono... Zrobili aferę. A wiadomo od lat, że każdy wyżej idzie na własną rękę. Oczywiście, jak jest możliwość, to się ratuje kolegę. Jak choćby na wyprawie na Tiricz Mir. Gość padł na wysokości 7400 m. Koledzy byli tylko w stanie pociągnąć go kawałek na płachcie biwakowej w dół. Nie odcina się liny, gdy partner poleciał, tylko próbuje się go ratować. To tyle o ratowaniu i odpowiedzialności za partnera. Pozdrawiam
-
Witam! Raczej nie błądzę. Chociaż pamięć nie ta. Wszystko się zawsze zaczynało od wspinania się. Po drzewach(ja), po kamieniach. Dzieci to lubią. Teraz są mikrościanki w szkołach. Wspaniała gimnastyka z myśleniem. Wspinamy się głową, a nie ciałem, to nam powtarzano. Dlatego dawniej środowisko wspinaczy to była "inteligencja" - studenci, po studiach. W Alpach może to wyglądało inaczej, bo miejscowi, by zarabiać dutki na bogatych Anglikach musieli się nauczyć wspinać od tych samych Anglików. Inaczej zostawało im bydełko do przeżycia. Dupowspor, to dupowspornik, deseczka na której siedział wspinacz, by nie męczyć ciągle nóg na drabinkach, przy technice podciągowej. Stosowana także przy myciu okien na wysokich budynkach przez wspinaczy. Kurtyka też latał po skałkach. Pamiętam jak raz kolega w dolinie Kobylańskiej powiedział do mnie. Był tu w zeszłą niedzielę Kurtyka(nie wiedziałem kto to, bo raczej interesowali mnie ci co po lodowcach). Obleciał samotnie wszystkie ważniejsze drogi. No! Nie ! Ostry facet! A my się tu pocimy we dwójkę. To była u niego przygrywka, trening do wyższych gór. Ale niektórzy na tym kończą. Syn siostry zaczął od skał. Potem próbował wyżej. Chcieli zrobić w pewnym momencie filar Freneya na Mont Blanc, ale się wycofali z powodu pogody. I chyba mu po tym przeszło. Tylko skała i tylko lato. Prostowanie dróg na Kazalnicy w lecie. Co chwilę słyszę- Robert w Maroku, Hiszpanii. Robi na wysokościach i potem jedzie z kumplami szukać dróg "nie do przejścia" Wspinaczka typowo skalna jest też bardzo ciekawa. Można biegać po świecie i szukać ciągle ciekawych "nie do przejścia pionów". Jest się kimś w małym środowisku. Ale trzeba też uważać na młodych ludzi. Kiedyś przyszła do mnie koleżanka. Syn - szesnaście lat - z kolegami łaził sobie po skałach na Zakrzówku w Krakowie. Mówię do niej. To jest cholernie niebezpieczna zabawa. Ja chce się wspinać, bo to go ciągnie, zapisz go na kurs do Klubu Wysokogórskiego. Co roku na wiosnę są kursy skałkowe. To nie może być nauka od kolegi. Trzeba poznać zasady, nauczyć się zabezpieczać liną, asekurować itd. Zabawę we wspinanie można zacząć też na sztucznych ściankach. Ale "żywa skała" to coś zupełnie innego. Pozdrawiam
-
Witam! Jak wyleciał z dupowspora, to łoił podciągiem. Podciąg przeszedł już do historii. Po cholerę drabinki, to kompletne rzemiosło, jak się rozpowszechniły spity i super wiertarki akumulatorowe. Amerykanie eksperymentowali z klejeniem. Wszystko jest do przejścia in to superdiretissimą. Czyste rzemiosło. Wiercić, wbijać spity, jak skała jest absolutnie gładka. I wieszać drabinki i po szczebelkach w górę. Ale skała to przecież coś nadzwyczajnego. Więc potrzebny jest artysta nie rzemiocha, który lekko z uczuciem posuwa się do góry. Jak pierwszy włoji(jak to pisać?) To staje się chwilowym bohaterem w bardzo zamkniętym środowisku łojarzy. Kiedyś w dyskusji ze szwagrem - odpadniecie jest niebezpieczne! Co ty, teraz się lata. Lina dynamiczna. Pochłonie wszystko. Więc się lata. I kosi, łoi i nie wiem jaki teraz żargon. Szóstka(VI) to było coś. Dlaczego nie wymyślono siódemki i ósemki... Tylko ciągle szóstka z dodatkami coraz ciekawszymi. Plus już nie wystarczył. Powód może w słownictwie-skrajnie trudna. Co może być poza skrajnością? Za skrajnością(krańcem) jest nicość. Nicości nie da się klasyfikować. To czarna dziura wspinaczki. Pochłania wszystko. Przekroczywszy skraj-horyzont zdarzeń znika się ostatecznie. Może pojawia w nowym świecie, ale jeszcze nie ma na to dowodu. Nowa droga jest chrzczona przez tego, co ją pognębił. Ale trzeba być bardzo ostrożnym, by się nie narazić na śmieszność. Wcześniej musi się tu odbyć mityng czołówki. Aby ograniczyć "latanie", to na wędkę, albo z góry. Metoda w nieco wyższe ściany niż w skałkach trudna do zastosowania. Życie się posuwa do przodu i jest coraz ciekawsze. Jak trafię na jakiś odpowiednio duży kamień, to spróbuję "boulderingu". Włoję jakiś trawersik metr na ziemią, pod warunkiem, że nie przekroczy czwórki(IV). Trzeba iść do przodu, mimo upływu lat. Pozdrawiam
-
Rzeczywiste nachylenie stoków - pomiary klinometrem!!!
Veteran odpowiedział Tadeusz T → na temat → Narciarstwo
Witam! W takim razie przepraszam. Bo już podejrzewałem, że ktoś przez pomiar się chce upewnić się , czy tu zjedzie, albo co gorsza będzie jeździł gdzieś terenie i oceniał zagrożenie tylko na podstawie pomiaru. Sugerując się tabelami, że lawiny schodzą..., że jak się pośliźnie to na stoku powyżej iluś tam stopni, nie zatrzyma się żadną siłą itp. Dla celów poznawczych dla kursantów to ma walory poznawcze. Pozdrawiam -
Rzeczywiste nachylenie stoków - pomiary klinometrem!!!
Veteran odpowiedział Tadeusz T → na temat → Narciarstwo
Witam! Czy aby jeździć na nartach(a może oszacować, czy już zaraz poleci lawina?) trzeba mieć teodolit i być "skoczybruzdą". Tak nazywano na AGH studentów geodezji. A może wystarczą kijki zmodyfikowane, tzn. zaopatrzone we znaki i każdy z "wasserwagą", z innym płynem niż woda, bo zamarznie. W razie produkcji takowych proszę mnie uwzględnić, że to mój pomysł. Pozdrawiam -
Skala trudności zjazdów
Veteran odpowiedział MajorSki → na temat → Biegówki / Skitury / Ski-alpinizm
Witam! Jeszcze jedna skala do dyskusji. Bo czym więcej się wie to lepiej. Uwzględnia las dla Jana. Pozdrawiam PS Jeszcze strona...i można się za dyskutować Załączone pliki toponeige ski rating system.doc 57 KB 354 Ilość pobrań Topo nege.doc 23,5 KB 242 Ilość pobrań -
Skala trudności zjazdów
Veteran odpowiedział MajorSki → na temat → Biegówki / Skitury / Ski-alpinizm
Witam! Gdzie spadłem. Nazwy nie pamiętam. Na początku doliny, po lewej stronie. Słoneczna, czy jakoś. Po prawej był Okręt(tak wygląda z dołu jak dziób okrętu). Wcześniej zaś Kmieniołom, Jeszcze dalej po prawej słynna płetwa. Po lewej Marcinkowski, dalej po prawej, bo po lewej nie ma skał. Droga przez Różę. Dalej Wronie Baszty, Obelisk do hakówki(ale go na pewno już dawno zrobiono klasycznie). Dalej słynne źródełko, gdzie leżąc na materacu, pichcąc coś na kocherze, później Juwlu, słuchało się opowieści "starych repów", którzy już mieli za sobą znane drogi w Alpach. Później już były pierwsze wyprawy w Hindukusz. Ze smutkiem wspominam instruktora Andrzeja "Zyga". Obwieszony żelaznymi karabinkami chodził z kursantami po dolinie. Uczestnik wypraw w Hindukusz. Później znakomity himalaista. Nie tak może spektakularny jak Kukuczka. Andrzej zginął w Himalajach. Zostawił żonę i pewno dzieci. Żona - to była w pewnym momencie mała sensacja w środowisku. Andrzej ma dziewczynę, Andrzej się żeni. Kiedyś przypadkowo spotkałem w schronisku na Turbaczu w zimie gościa. Było nas dwóch w pokoju. Gadka o górach, wspinaniu. Okazało się, że to był brat Andrzeja. Skałki podkrakowskie to wspaniałe wspomnienia. Z pociągu na stacji w Zabierzowie w niedzielę, na wiosnę wysypywał się tłum ludzi, wszyscy szli w kierunku dolinek. A tam na skałach wśród świeżej zieleni już ktoś wisiał i "płakał". Słychać było okrzyki- idę, luz, czasami mocniej-kur...Koher, Juwel, zupka z proszku. Dziewczyny zbierały przy powrocie bukiety na kwitnących łąkach. Byliśmy młodzi. Co trzeba było więcej do pełni szczęścia. Nie byłem w dolinkach ze czterdzieści lat. Wszystko się zmieniło. Nazwy skał też. Miejscowi też podobną utrudniali wspinanie. Ale muszę tam pojechać. W jesieni, gdy buki będą już rude, wśród białych skał. Pozdrawiam -
Skala trudności zjazdów
Veteran odpowiedział MajorSki → na temat → Biegówki / Skitury / Ski-alpinizm
Witam! Ja raz upadłem ze skały w Dolinie Kobylańskiej(Karniowickiej). Jest to znana krakusom dolinka krasowa. Kuźnia wspinaczy. Nawet tych największych, późniejszych himalaistów. Spadłem dosłownie z trzech metrów. Wbity trochę życzeniowo przed "trudnościami" hak, wyrwał się gdy "poleciałem". Spadłem płasko na plecy. Do dziś pamiętam ten upadek. Jest to bardzo nieprzyjemne uczucie. Nie można niczego lekceważyć. Tak jak na drodze w samochodzie. Jeszcze kwestia na która zwrócił uwagę "mig12345". Miałem też incydent pracy na kominach. W Krakowie była studencka spółdzielnia pracy Żaczek. Co lepiej płatne roboty były dla kolegów i koleżanek mających dojścia do władz spółdzielni. Na przykład malowanie konstrukcji. Ale zdarzyło się, że było zlecenie z cementowni w Trzebini, na usuwanie narostu pyłu na obrzeżach kominów. Członek z zarządu postawił nam z kolega propozycję-po jednej trzeciej dla każdego. Jako dupochron zaświadczenie z KW, że się wspinamy. Należało wyjść po stalowych klamrach. Kolega niżej stał sobie i asekurował. A ja okrakiem po koronie komina(nie pracował) i czekanem zrzucałem ten zbity narost. Wyjście górę było dość nieprzyjemne, bo ostatnie klamry dość luźno siedziały. Ciekawe jest spojrzenie w dół , bo z powodu perspektywy komin u góry jest szeroki, a u dołu wąski. Później praca była jeszcze bardziej popłatna. W kominie, w którym wylatywały spaliny z obrotowego pieca cementowego, był drugi z cegły szamontowej . Wstawiony luźno wewnątrz. Przy remoncie pieca, chciano postawić nowy komin szamotowy. Zaczęto go burzyć od dołu. Poleciało parę cegieł i komin się pochylił i oparł o właściwy i nikt się już nie odważył wejść pod niego. Rozwiązaniem było burzenie od góry. Więc z kolegą się zdecydowaliśmy, bo kasa był piękna. I wydawało się, że wystarczy trącić parę razy czekanem i wszystko poleci w dół. Firma remontująca zrobiła mi piękną uprząż biodrową z pasów transmisyjnych. Czegoś takiego jak uprzęże jeszcze u nas nie było. Robiło się dla asekuracji takie klasyczną pętlę pod pachami z szelkami z liny i węzłem? ratowniczym). To był cyrk z tym kominem trwający dwa tygodnie, po godzinie wewnątrz. Należało wyjść na górę, zejść po klamrach do wnętrza. Które już u góry się solidnie ruszały. Na jednej linie wisiałem w środku komina, który miał tu ze cztery metry średnicy. Druga lina służyła do asekuracji i sygnalizacji, bo kolega był na zewnątrz pod szczytem. Komin szamotowy wcale się nie chciał rozlecieć. Co zrzuciłem kilka cegieł, to z dołu wznosił się pył i robiło się ciemno. Maska na buzi się zatykała. Po godzinie wiszenia, drugą godzinę należało spędzić pod prysznicem, aby usunąć pył. Kominy, jak wysokie budowle mają jeszcze taką właściwość, że się ruszają u góry, przy uderzeniach wiatru. W Brzesku mieliśmy taką sytuację. Komin niewielki, z którego należało zrzucić pękniętą obręcz. Ale dość silnie wiało. Człowiek siedzi na cienkiej, pionowej kupce cegły i czuje wyraźnie, że co podmuch to ta kupka się trzęsie. Wtedy takie prace były filmowane i pokazywane w telewizji, jak to wspinacze na wyprawy nie wyciągają łapy do państwa, tylko zarabiają na siebie. To się udziela, syn siostry tak zarabia i włóczy się po tym po świecie, w poszukiwaniu ciekawych skał. Za pieniądze z kominów wpłaciłem do spółdzielni mieszkaniowej wkład. Kupiłem żonie i sobie nowiutkie narty(miałem piękne "Rysy") i buty i jeszcze cos tam ze sprzętu turystycznego. Takie to były czasy. Pozdrawiam -
Skala trudności zjazdów
Veteran odpowiedział MajorSki → na temat → Biegówki / Skitury / Ski-alpinizm
Witam! Dla mnie ekspozycja to jest zagrożenie życia. W ty sensie, że jak się poślizgnę i nie jestem zaasekurowany(liną) to się zabiję. Nie jest specjalnie ważne, czy się poleci pięćdziesiąt, czy pięć set metrów. Skutek będzie ten sam. Czasami ekspozycja nie jest tak bezpośrednia. Jak się jest na bardzo stromej skale, to w wyobraźni widzi się człowiek na piargu pod skałą. Jeśli poniżej jest jakiś bardziej płaski teren(półka, płaśn trawista) to to łagodzi to napięcie psychiczne. Chociaż doświadczenie mówi, że nie skończy się na upadku na tą półkę, czy trawki i poleci się dalej. Taką eksponowaną ścieżką jest szlak w poprzek południowych zboczy Świnicy w stronę Zawratu. Pod szlakiem jest nieco trawiastego zbocza, poderwanego skalną ścianą. Na stromych trawkach człowiek się ślizga, jak na śniegu. Odczucie psychiczne ekspozycji maleje w miarę poruszania się w takim terenie. Z biegiem czasu następuje pewnego rodzaju "przyzwyczajenie". Takim groźnym przyzwyczajeniem jest powrót po eksponowanej wspinaczce, łatwiejszą drogą. Dużo wypadków się zdarzało w takich sytuacjach. Koledzy zawsze ostrzegali przed tym. W euforii, przestaje się zwracać uwagę na "niewielkie trudności", czy małą ekspozycję. Nie tak dawno był wypadek znanego himalaisty na śnieżnej grani między Ciemniakiem i Tomanową Przełęczą. To skutek, z kolei, pewnego "lekceważenia" terenu(co to za góry). Będąc szczerym to widzę wyraźnie, że w miarę starzenia się moja wrażliwość na ekspozycję rośnie. Częściowo jest to spowodowane brakiem "treningu". Ale sądzę, że to jest typowe zjawisko. Co ciekawe, że człowiek się nie boi, gdy jest "wysoko", np. w kolejce, samolocie. Jest to znowu kwestia zaufania, do sprzętu(kolejki- także kolejki w wesołym miasteczku), samolotu jako pewnego urządzenia. Wspinacze, którzy, przykładowo, pokonują pięćset metrów pionowej skały w dżungli brazylijskiej, w ciągu kilku tygodni są chyba zupełnie pozbawieni lęku, strachu przed ekspozycja. Nic nie robią tylko ciągle w górze, aby zdobyć kawałek do przodu. Potem zjazd, jedzenie, spanie. Na małpach do góry itd. Ciągły luft pod stopami. I czego się tu bać, lina się nie urwie, hak, czy inne ustrojstwo pewne. Jesteśmy w końcu elitą fachowców. Znowu kwestia zaufania. Kwestia zaufania jest zaglądnięcie z góry do żlebu. Dalej jest już łatwiej. Pozdrawiam -
Skala trudności zjazdów
Veteran odpowiedział MajorSki → na temat → Biegówki / Skitury / Ski-alpinizm
Witam! Uprawianie skialpinizmu, to głównie sprawa psychiki, a nie jakichś nadzwyczajnych umiejętności narciarskich w sensie "boiskowym", tzn na cywilizowanych stokach. Jak nazwał z przekąsem to narciarstwo W. Paryski, znakomity znawca Tatr i autor przewodników taternickich. Wtedy, gdy się nieco tym interesowałem i nawet "poszukiwałem"(raczej za mało wytrwale) kogoś w Klubie Wysokogórskim do czegoś, co wtedy się nazywało narciarstwem wysokogórskim. Nie było za dużo ludzi w KW(przynajmniej w Krakowie), którzy by dobrze jeździli na nartach. W sensie dobrego i pewnego zjeżdżania po stokach, wokół Kasprowego, wokół Doliny Gąsienicowej, Pańszczycy itd. Można to było sprawdzić choćby na zawodach KW, które się odbywały corocznie. Raz nawet na Goryczkowej startowałem z Jankiem Bachledą(bratem Andrzeja). Byłem dumny, że miałem tylko piętnaście sekund do tyłu. Start był przy trawersie na Padaki(poniżej Świńskiego Kotła), meta na polanie Polaka. Jak Bachleda ruszył ze startu, to tylko zakołysały się tyczki niebieskie i czerwone, ze zdrowego drzewa. Na moje "usprawiedliwienie" tak sobie tłumaczyłem wpłynęły narty sklepowe, brak smarowania, zaparowane gogle. Gdy nie to to jeszcze parę es może bym urwał. Znacznie później się dowiedziałem, że niektórzy z KW, których znałem z nart, mieli już wypady na takie zjazdy w Alpy . Należało się po prostu w to głębiej zaangażować i zdobywać doświadczenie. Zresztą był czas, że organizowano corocznie rajdy wysokogórskie, gdzie obowiązkowo wchodził w nie zjazd z Zawratu w stronę Gąsienicowej, Zjazd z Polskiego Grzebienia itd. Wala to jest z takiego środowiska z KW. Jego ojciec, to światowy znawca Hindukuszu, uczestnik kilku wypraw w ten rejon górski. Miał za pewno znakomite wsparcie w ojcu przy swoich zjazdach, jeśli chodzi o znajomość terenu. Jeśli chodzi o skale, to już, tu wspominałem na forum o początkach we Francji określania trudności w skialpiniźmie(nie tylko w zjeździe), przez budowanie skal. W skalach podanych wyżej "brakuje" rodzaju śniegu(puch, zbity, zlodzony itd.) po którym się zjeżdża. Określa się to enigmatycznie - w sprzyjających warunkach. Można powiedzieć, że tylko wariat wybiera warunki niesprzyjające. W Tatrach, gdzie różnice wysokości są nieduże, gdzie widzi się cały teren zjazdu z dołu, lub z góry i zna się pogodę w tym dniu, sprawa rodzaju śniegu może nie ma takiego znaczenia. Choć nie można wykluczyć, że wyżej nie trafi się na coś bardzo zlodzonego na stromiźnie, czy jakieś groźne nagromadzenie luźnego śniegu. W Alpach jest to sprawa(rodzaj śniegu) niesłychanie ważna, gdy startuje się wysoko, po noclegu w schronisku. Jak wygrzebię coś interesującego w Googlach w tej sprawie, bo powtarzam sobie francuski, to podam na forum. Pozdrawiam -
Witam! Czekany miały wtedy rzeczywiście długie styliska. Nazwisko Gnojka obiło mi się o uszy. Nigdy szczegółowo nie analizowałem historii taternictwa. To nie tylko były kozaki. Oni znali doskonale materię. Na butach się dobrze zjeżdża po firnie w lecie, ale niezbyt miękkim(bo się grzęźnie), ale nie zmrożonym, bo jest to ryzykowne. Zjazd na tyłku z rakami na podniesionych nogach, to proszenie się o kłopoty, gdy przypadkowo rak się zaczepi o śnieg. Stok zmrożone już od gdzieś 30 st. są bardzo niebezpieczne. Pit Schubert opisuje eksperymenty DAV. Lepiej jest iść nieraz solo, niż powiązanym w pęczki, bo upadek jednego uczestnika pociąga szybko resztę. Hamowanie czekanem rozpędzonego ciała na takim twardym stoku też b. niepewne. Pozdrawiam
-
Witam! Żleb "Rysa pod Rysami" jest śmiertelną pułapką do turystów wychodzących żebrem, z łańcuchami na ostatnim odcinku drogi. Wejście na śnieg, bez raków, czekana i umiejętności ich używania grozi poślizgnięciem się i nie kontrolowaną jazdą na dół na sam piarg. Bez żadnych możliwości zatrzymania się, nawet gdy śnieg jest miękki w lecie. Tu było dużo wypadków. Na butach doświadczony gość zjedzie na czekanie(trzymanym pod pachą za głowicę i ryjąc styliskiem śnieg). Nie można dopuścić do zbyt szybkiej jazdy, bo gdy się straci kontrolę i przewróci na bok, lub siądzie na pupie, to może nie wystarczyć czasu lub możliwości wyhamowania coraz szybszego zsuwania się w dół. Największa stromizna jest u góry, pod przełączką, gdzie jest piękna ekspozycja na Dolinę Ciężką(zwana też Czeską) pod Wysoką i Gankiem. Wyższy wierzchołek Rysów, różnica parę metrów, jest już na Słowacji. Najwyższy, całkowicie leżący w Polsce, wierzchołek naszej części Tatr to Kozi Wierch. Pozdrawiam