Rano jak spojrzałem za okno, to miałem mieszane odczucia, bo padało, ale postanowiliśmy zaryzykować, najwyżej kilka zjazdów i powrót. Na górze okazało się, że tragedii nie ma, co prawda widocznością taka sama jak w dwa wcześniejsze dni, czyli tragiczna, ale za to pusto na stoku, a do kanapy podjeżdżało się z marszu. Przed południem mżawka się nasiliła i trzeba było kończyć, bo ciuchy zaczęły przemakać, ale założona norma przejechanych kilometrów wykonana 😀.