Skocz do zawartości

Gulliwer

Members
  • Liczba zawartości

    43
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez Gulliwer

  1. Zabosh - zachwyciłeś mnie punktem widzenia ekhem.. z drugiej strony... Dzieki, bo wiesz, ja do tej pory nie moglem się doprosić o rzetelną relację młodszego dziecka.... :D:D:D Napiszę za chwilę ciąg dalszy tylko za parę dni bo zarobiony jestem.... Powiedz, jak to wyglądalo dalej od Twojej strony bo to fajny dwuglosbędzie...:D:D:D
  2. Tom Petty and Heartbreakers learnig to fly.. idealne moim zdaniem, link do zassania poniżej: http://www.speedysha.../719547195.html Smokie - Alice, who the fuck is Alice?? http://www.speedysha.../635883802.html
  3. Cóż, dzieci też trzeba kiedyś nauczyć jeździć na nartach. Kaska urodziła się we wrześniu 93, w związku z tym sezon w 94 był mój, w 95 pojechaliśmy na narty a dziecko zostało u dziadków. Problem się zrobił w 96, bo dziadkowie w terminie wyjazdu zostać z dzieckiem nie mogli… Chcąc nie chcąc zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu wspólnego. Przeczytałem uważnie posty dotyczące nauki dziecka jazdy na nartach. Na podstawie moich doświadczeń mogę powiedzieć – na pewno normalny sprzęt i narty raczej krótsze niż dłuższe, żadnego badziewia. Na przyszłość – na pewno instruktor i na pewno dziecko musi mieć powyżej 3 lat. Niezależnie od różnych mądrych uzasadnień psychologicznych wszystko daje się streścić w jednym zdaniu: z dwulatem nie wygrasz! Do tego dochodzą dwie rzeczy – nie do końca sprawna psychomotoryka i ograniczone możliwości porozumiewania się. Zatem na początek – zakup sprzętu. Oczywiście giełda, narty, buty i przy butach dramat – są śliczne ale czegoś ciężkie, urządzaliśmy zatem w domu ćwiczenia w chodzeniu w butach. Upierdliwe było ale pierwszy krok został zrobiony. Pierwszy sezon był wybitnie nieciekawy i nerwowy, jak zwykle Słowacja, Skvaridlow z dzieckiem nas nie chciał ale dał namiar na swojego ojca. Staruszek był nawet w porządku ale skąpił na ciepłej wodzie, normalnie prysznic to epoka lodowcowa była. Jeździliśmy w Ski Clubie u Kondrika w Smokovcu. Znaczy moment, usiłowaliśmy jeździć. Ja patrzyłem, co dziecko wyrabia, kobitka patrzyła co ja wyrabiam z dzieckiem, ja patrzyłem co wyrabia kobitka widząc, co ja wyrabiam z dzieckiem, no nie do wyrobienia było. Fajne recenzje dostałem, byłem anarcho-sado- faszystą z rewizjonistycznym odchyleniem, nadzorcą gułagu z KGB, Herodem, psycholem i zwyrolem. Aż dziwnie mi było, bo z jednej strony z taką opinia od ręki u Felka Dzierżyńskiego robotę bym dostał a z drugiej kiełkowało we mnie uczucie dumy bo normalnie jak człowiek renesansu się czułem, nie miałem pojęcia ze taki multifunkcyjny być mogę. Niemniej jednak sprawy jeżdżenia to nie posuwało do przodu, dlatego tez złożyłem propozycje nie do odrzucenia - mamusię rano odwozimy na Hrebienok, a sami do południa jeździmy u Kondrika, oczywiście z przerwami na herbatkę i coś do jedzenia. Dziecku jazda się podobała, nawet zdarzało jej się na orczyku samej jeździć – jechałem pierwszy, ekipa ją wkładała a ja zdejmowałem, ale o skrętach mowy nie było. Jeździliśmy za rączkę u góry, na dole puszczałem ją samą, widać było że sprawia jej to frajdę ale motorycznie nie nadążała. Sezon zmarnowany. Za to następny był bardzo bogaty w wydarzenia. Pojechaliśmy w dwa samochody z moim kumplem Zdzichem. Tym razem naszą bazą był Restaurant Pension Glejdura, Slavkowska 218 . I to była nasza baza na ładnych kilka lat. Procedurę mieliśmy już ustaloną, ja ćwiczyłem dziecko, kobitka jeździła gdzie indziej. Tylko sezon urazowy był. Zapomniałem przyborów toaletowych w ogóle. Dla mnie detal, na wyjazdach przestawiam się na trzysuwowy tryb życia: dzień golenia, dzień mycia, dzień odpoczynku i właśnie następnego dnia odpoczynek wypadał. Ale kobitka się uparła, że muszę te przybory nabyć. Ona z dzieckiem zostanie na stoku, Zdzichu ze swoimi też a ja z żoną Zdzicha mamy jechać na zakupy. No to jesteśmy w sklepie, przy kasie, i nagle huk, łomot, szyba zadrżała… Patrzymy, a tu samochód w pawilonik wbity, facetowi się tak śpieszyło na zakupy, że z samochodu wysiąść zapomniał, no słowo, wjechać chciał. Coś mi piknęło, mówię: Iwona, lecimy, bo kurdę coś się dzieje. Przyjeżdżamy na miejsce, widzę siedzą, piwo piją no to fajnie jest. Okazuje się, że jednak nie. Kobitka z dzieckiem chciała zjechać, za rączkę je trzymając. Dziecko mamusi pod nartę podjechało, mamusia za dobra jeszcze nie była no i na dartego orła pojechała przez chwilę, coś musiało trzasnąć. Trzasnęło. Wiązadło. Ale niestety nie w nartach tylko przyśrodkowe w lewym kolanie. No i lekarz potrzebny. Myślimy, do Popradu bliżej, ubezpieczenie jest, niby dobrze, ale do Zakopca tez niewiele dalej i jednak nasi. No to do Zakopca. Przez granice szybko przepuścili, zajeżdżamy pod szpital, Chryste, ruch jak na Broadwayu,co chwila podjeżdża samochód, tylko gwiazdy, kreacje i limuzyny jakby nie te. Znajduję wózek, sadzam kobitkę, wjeżdżamy elegancko, w poczekalni ofiar nart pełno, co chwila nowa dostawa. Ale szybko badanie no i werdykt – gipsik, kurczę na 6 tygodni. Wjeżdżamy do gipsowni, taa, na szpital to nie wyglądało. Goła żarówka na obszarpanym kablu, stół chybotliwy mocno, kubły, łopaty, miednice, śruby, gwoździe, piły. Raczej miejsce gdzie skazanym na rozstrzelanie usta się gipsuje, żeby nie krzyczeli. Jak krzyczą, to chłopaki z plutonu egzekucyjnego się denerwują i zużycie amunicji wzrasta. Przytomnie pytam doktora czy mają takie plastykowe bandaże. Mieli. Założyli, stwardniało. Wracamy. Po drodze Beherowkę kupujemy, bo smutno. Przyjeżdżamy na miejsce, sytuacja jakby w normie, dzieci po kolacji, pijemy, gramy w kości. Podchodzi do nas Marta, córka Zdzicha i prosi tatusia o szklankę soku pomarańczowego. Zdzich ocenił sytuację, dramatyczna była, jest Beherowka ale soku mało jak cholera, więc błysnął talentem pedagogicznym i powiedział: – Dziecko kochane, sok tylko do wódki jest a ty idź do kuchni i herbatę sobie zrób! Dziecko poszło, herbatę co prawda sobie zrobiło ale poparzyło sobie rękę Później to orka na ugorze była, zajmowałem się dzieckiem, kobitką, i w ogóle wszystkim. Dziecko na nartach umiarkowanie sobie poczynało, już myślałem, że sezon stracę, ale ostatniego dnia przed wyjazdem dużo śniegu napadało, był puszysty bardzo, wolny do jazdy, znalazłem coś, co się nazywało Jakubkova Luka, stoczek dla dzieci z kolorowymi łukami, zabawkami do podnoszenia ze śniegu i wolnym wyciągiem bardzo, ja patrzę a dziecko samo łapie się na wyciąg, zjeżdża, skręca, zabawki podnosi – no po prostu szok, cholera, się udało!!!! Kurczę, na sam koniec wreszcie satysfakcja, już całkiem zwątpiłem a tu proszę… I jeszcze kilka uwag dotyczących małych, naprawdę małych dzieci: 1. Pawie. Młodsze dziecko artystką wielką w pawiach było, jak się jechało szybko po Zakopiance to niestety, młody organizm nie wytrzymywał. Na początku były płacze, i czyszczenie wszystkiego, bo dzidzia rozrzut miała duży i nie wiedziała co znaczą symptomy w sensie dalszych konsekwencji. Na bardzo spokojnie wytłumaczyliśmy że to się zdarza, że jak czuje się niedobrze to niech uprzedzi, do tego w samochodzie woziliśmy torby jak w samolotach i było OK., puszczane ptactwo grzecznie lądowało w torebkach. Gorzej, że dzieci ulegają przykładom i jak są 3 sztuki na pokładzie to wszystkie to samo robią, ale toreb starczało... 2.Gnilec Jest to jednostka chorobowa często spotykana, dziecko nie chce wstać z łóżka i w ogóle nic nie chce i marudzi strasznie. Jedynym skutecznym sposobem jest wówczas doprowadzenie do szybkiego, energicznego kontaktu prawej lub lewej ręki z wypiętą dolną częścią odwłoka, występują tutaj uboczne efekty akustyczne, ale działa to skutecznie. Wśród osobników płci męskiej w wieku dojrzałym gnilec przekształca się w cygańska chorobę z charakterystycznymi symptomami – głowa boli, ten …. stoi i robić się nie chce. Najlepsze efekty daje terapia destylatami chmielowymi, ziemniaczanymi bądź zbożowymi, stosowne dawki podajemy doustnie aż do osiągnięcia pożądanego efektu… 3.Pasze treściwe. Z tym dramatycznie bywa, na początku dziecko miało mocno wyrobione zdanie na temat tego, co i jak chce jeść. Były to frytki, do tego frytki i ewentualnie frytki. Nic innego przez paszczę przejść nie chciało. Pozostawał jeszcze do rozwiązania problem kinetyczny, bo dziecko przy stole usiedzieć nie mogło, tylko chowało się za innymi stolikami albo najchętniej walało się po podłodze, paszczę spod stołu wystawiając. Później na szczęście doszły do tego palacinki – pyszne naleśniki z czekoladą, a śniadaniowo dała się przekonać do parówek… (cdn)
  4. Będzie, tym razem odzieciach, matko...:D:D:D
  5. Wiesz ja jeszcze ówczesne ceny pmiętam. Nocleg 250 SK od gowy, obiad w knajpie dla dwóch osób dorosłych i jednego dziecka plus dwa piwa - 310 SK. To boło pekne, ale se ne vrati...
  6. Gulliwer

    Nauka jazdy dzieci

    pewnie i tak to forum 10 lat temu nie funkcjonowalo. Nauczylem wlasne dziecko a w zasadzie dwójke jeździc na nartach, zrobilem to na swo sposob ale pewne rzeczy sie pokrywają. Ja chcialbym to opisać w forum wspominkowy bo idealnie pasuje do historii, więc nie wiem czy mam później to przekleać tutaj w sensie uwag technicznych??? Sam to zrobilem i pamiętam.. pozdrowienia dla wszystkich Gulliwer
  7. Słowacja to było parę lat wyjazdów, cokolwiek chronologia się miesza bo notatek nikt nie robił. Dosyć często jeździliśmy ze Zdzichem bo to było idealne uzupełnianie się – on lubił wstawać rano to wstawał i kupował żarcie na śniadanie, ktoś tam – najczęściej Piotrek przygotowywał stół, ja z kolei zmywałem. Wytworzył się cały rytuał głupich odzywek, że tym razem mnie, jako łysego zaaresztują za przemyt włosów na Łysą Polanę, jak Zdzichu marudził, że nie lubi Kayah to mu się odpowiadało, że jak nie lubi to niech nie je i tak dalej. Wtedy jeszcze było lokalne radio – nazywało się Radio Koliba i przyjemnie było słuchać tego w samochodzie. Spodobało nam się piwo Smadny Mnich, był również popradzki Tatran ale mówiliśmy na to tartan bo w smaku to faktycznie tą masę przypominało. Zagustowaliśmy też w utopencach – serdle nadziewane cebula i czyms jeszcze, zalewane octem. Na początku jeździliśmy głównie w Smokovcu – na Hrebienoku, później zaczęliśmy sobie robić wycieczki – koniecznie na Łomnicę i do Strbskiego Plesa, na Strbskim to się nam bardzo Solisko spodobało, najpierw długie krzesełka na pierwszym wyciągu po prawej a na górze talerzyki, jak było słońce to rewelacyjne widoki były. Na nocną jazdę jeździłem najczęściej sam – albo na Jamy albo do Łopusznej doliny, z Popradu na Svit i zaraz jak się kończył Svit to w lewo, całkiem ładny stoczek tam mieli. Oczywiście że Chopok ale również Srdiecko, czyli Chopok od południa, kumpel był w tym roku, mowił że wreszcie oba ośrodki są połączone jednym wyciągiem. Do tego Vernar i Brezno i oczywiście nasze ulubione Plejsy w Krompachach. Do tego czasem Martinskie Hole i Donovaly, jak oddali Ski Park w Rużomberoku to oczywiście od razu pojechaliśmy. Przekleństwem był Żdziar – jak były kłopoty ze śniegiem albo za dużo ludzi ggdzie indziej to było to jedyne miejsce gdzie można było poszaleć. Czasem jeździlismy też w Bachledowej i po drugiej stronie Bachledowej. Jak się jedzie z Rużomberoka na Bańską to po prawej stronie jest wąska droga na Vlkoliniec – piękny skansen gdzie normalnie mieszkają ludzie, jak tam byliśmy z dzieciakami to padło pytanie czy tu jest koniec świata?? :D. Po nartach często jeździło się do Basenowej na termalne kupele. Teraz jest elegancko, kiedyś było mniej, jedna rzecz została – mały cmentarz po drugiej stronie ulicy, od razu ustaliliśmy że ten cały gorąc to z tego cmentarza, i jak było coś rozkopane na cmentarzu to mówiliśmy, że dziś będzie chłodniej na basenie. Z bardziej dramatycznych wydarzeń to pamiętam jak między Krakowem a Zakopanem siadł mi pompa paliwowa, nie od razu złapałem co jest grane bo jak się jechało to było normalnie, dopiero w korku na Zakopiance nagle temperatura skakała. Dojechaliśmy na Słowację no i trzeba było ciągle wody dolewać do chłodnicy. Zdzich z kolesiami okropnie narzekali ze tyle kasy idzie na wodę, proponowali żeby im kupować piwo a oni po przerobieniu tegoż spokojnie mogą dolewać do chłodnicy, bo płyny fizjologiczne maja lepsze działanie niż woda destylowana. Ja stanowczo odmawiałem, zasłaniając się brakiem aktualnych analiz i mówiąc, ze nie będę lał jakiś niepełnowartościowych płynów do nowego samochodu, co z kolei wzbudziło ich oburzenie z powodu niedoceniania funkcjonalnych walorów nerek. Któregoś dnia zrobiłem chyba błąd, zostawiając ich z kluczykami do samochodu bo jak wróciłem ze zjazdu to siedzieli na dole przy piwie i czegoś podejrzanie mordy im się cieszyły. Uprzedzając nieme pytanie które gościło w moich oczach powiedzieli że nie, absolutnie nie i za kogo ja ich mam, za rękę ich nie złapałem, fakt ale jak silnik się rozgrzał to wydawało mi się że jednak aromatyczne nuty mocznika wyczuwalne w powietrzu były. Następnie, siłą rzeczy pojawiły się dzieci (hospody, pomyłuj!) ale to temat na dalsze odcinki będzie... (cdn)
  8. I został jeden z tą Skodzianką, a reszta zabrała się ze mną. Później duża część ludności Nowej Lesnej patrzyła, jak przed barem Sony pięć osób, na pierwszy rzut oka normalnych, czołga się po jezdni i pracowicie wydłubuje fragmenty szkła i lakieru ze śniegu. Dowieźliśmy o czasie, zdążyliśmy rozsypać no i pojawiła się policja. Role były rozpisane, na sprawcę wypadku został wyznaczony Piotr, czyli siostrzeniec Zdzicha, miał najbardziej szczerą twarz, nie zmęczoną życiem no i był niedoświadczony jako kierowca. On siedział w radiowozie z jednym policjantem a ja drugiemu opowiadałem dowcipy przez trzy godziny, bo tyle trwało spisywanie protokołu. Rozstaliśmy się z policją tamtejszą w wielkiej przyjaźni i szacunku, mając papier, który umożliwiał nam bezkonfliktowy wyjazd ze Słowacji. I w ogóle nagle jakoś milo się zaczęło robić. Na wieczór umówiliśmy się ze sprawcami na przyjęcie. Przyznali się do winy w sensie protokołu policyjnego i towarzystwa ubezpieczeniowego też. Przynieśli jakieś trunki, myśmy tez nie byli tacy, żeby nic nie postawić. I tak pogłębialiśmy polsko – słowackie braterstwo broni i wspólnotę historyczną do momentu kiedy gospodarz domu się nie wku*wił i ich nie wyrzucił. Nas też chciał, ale dzięki przytomności umysłu Zdzicha, nie opłacało mu się, bo nie zapłaciliśmy za kwaterę. Tak więc zostaliśmy jeszcze dzień. Fajne to było i cholera jasna, nikt nas nie podkablował!!!! Na granicy żądali protokołu z policji, żeby nas wypuścić. Miałem. Wróciliśmy do kraju i zaczęły się schody. Znalazłem firmę, nazywa się BLOS (Biuro Likwidacji i Obsługi Szkód). Fotki samochodu, umowa, i….. 2 miesiące nic się nie dzieje. Zrobiłem naprawę na własny rachunek, bo nie miałem kasy na mandaty. Nie można tak jeździć w związku z czym co który policjant mnie zatrzymał to pytał czemu jeżdżę samochodem w takim stanie i że tak nie wolno. Opowiadałem, jakie są tego przyczyny i że to moje narzędzie pracy jest. To oni wtedy pytali ile jest ono dla mnie warte. Jak rzucałem kwotą dwadzieścia złotych to zdradzali objawy wyraźnego rozbawienia, zgrywusy jedne. Zaczynali traktować mnie poważnie dopiero w okolicach stu złotych. Po drugim mandacie stwierdziłem, że dość tego i naprawiłem samochód na własny koszt. To było jakieś 6.000. PLN. A z ubezpieczenia dalej nic. W końcu się zeźliłem, napisałem do ambasadora Słowacji w Polsce że to mój samochód, narzędzie pracy, itp., itd. Ambasadorem był wtedy Pan Martin Serwatka, no słowo. Po dwóch tygodniach przyszła wiadomość, że Slovenska Poistovna ( nasze PZU) wypłaciło stosowna kwotę. BLOS zabrał sobie trochę tytułem prowizji, dostałem na rękę jakieś 5.500 co uważam za dobry rezultat. I to był jeszcze jeden z powodów dla których polubiłem Słowację... (cdn)
  9. że każdy jeździ jak mu pasuje teraz.. i to jest dobre o tyle, ze każdy ma swoje preferencje. Klasyka jest skuteczna i pieknie wygląda..:D:D
  10. wiesz, z perspektywy czasu widzę, że to naprawdę fajna historia jest..:D:D:D a nie moglem dokończyc bo dało komunikat, że za dlugo... Pozdrowienia Gulliwer
  11. Ech, Słowacja. To było mniej więcej następne 10 lat wyjazdów. W Polsce zaczęło się robić tłoczno na stokach, w sumie my mamy ¼ Tatr i 38 milionów ludzi a Slowacy ¾ i koło 5 milionów. O różnicach w ówczesnej infrastrukturze nie wspomnę. Słowacja jest mała i wszędzie samochodem do wyciągów szybko da się dojechać. Zmieniły się również realia podróżne w sensie sprzętu - spokojnie mieściliśmy się w piątkę do Opla Omegi, narty w środku wzdłuż drzwi. Nie było najluźniej ale szło wytrzymać. W cztery osoby z kolei jest spko - otwiera się podpórkę na środku tylnej kanapy i narty się mieszczą -trochę w bagazniku, trochę w środku. Pomysłem chyba rzucił Zdzich i nawet chyba załatwił pierwszy wyjazd za pośrednictwem jakiegoś biura podróży w Krakowie. Trafiliśmy do Novej Lesnej. Gospodarz się nazywał Peter Skvaridlow i mieszkał na ulicy Tatranskiej cisło 243. Szczegółów pierwszego wyjazdu nie pamiętam, widocznie nie działo się nic szczególnego. Powoli rozpoznawaliśmy teren w sensie bazy narciarskiej i żywieniowej. Bo z żarciem to różnie bywało, aż do momentu kiedy trafiliśmy na ekstra metę, kwatery z knajpą na dole. Nawet jakiś wykwit poetycki(poniżej) w temacie nart udało mi się popełnić, po prostu byliśmy zauroczeni ilością miejsc w których można było poszusować. Słowacja – po drugiej Tatr stronie, W dzień stoki narciarzy pełne, Bieleją góry ośnieżone, I tak smakuje vino varene. Pięknie – panować nad deskami, I hajda w dół – prosto jak strzelił, Znaczyć zjazd - śniegu fontannami, Być nieuchwytnym cieniem. Bez żadnej przerwy zjazd za zjazdem, Nic to, że człowiek jest zmęczony, Za skrętem skręt na pełnym gazie, Wreszcie organizm powie dość! Skończyć ostatni slalom szalony, Zdjąć deski, spokojnie paść na nos... Za to wyjazd w następnym roku na przedłużony weekend – ho,ho albo nawet ho,ho,ho... Konsekwencje ciągnęły się przez kilka miesięcy. Towarzystwo mieszane było - ja, Zdzichu, jego siostrzeniec Piotrek, młodszy od nas jakieś 20 lat, Jędrzej no i Suchy, nasz kumpel z czasów młodości. Przyjechaliśmy późnym wieczorem i jak zwykle zaczęliśmy od dwóch rzeczy na B – Becherovka – koniecznie z sokiem pomarańczowym i Borovicka – tamtejsze śliwowica. Następnego dnia pojechaliśmy na taki fajny stoczek, po drodze między Nowa Lesną a Smokowcem. Stoczek się nazywał Ski Club Michał Kondrik, nudny jak cholera ale oni wszyscy się uczyli i nie byli zbyt zaawansowani, poświęcić się musiałem, niestety. No i tak jeździliśmy, młody, czyli Piotrek ćwiczył snowboarda, my byliśmy boazeryjni. Dużo kobitek tam było, jak raz Okres Rużomberok miał ferie, kobitki ze szkoły pielęgniarskiej narty uprawiały, Piotrek ćwiczył rwanie, myśmy wiedzieli, że na wyciskanie to raczej szans nie mamy, więc spokojnie waliliśmy piwa i kibicowaliśmy z daleka. Wieczorem namówiłem ich na narty w Tatranskiej Łomnicy, tam mają stok oświetlony, się nazywa Jamy. Narty przypinamy i wjeżdżamy na górę. To znaczy, ja wjeżdżam, skutecznie, zjeżdżam na dół, wjeżdżam jeszcze raz, i widzę, że chłopaki równo jak ulęgałki wzdłuż stoku się walają. To prawda, że górka jest niezła, w połowie ścianka taka stroma, a wyciąg jest szybki bardzo i wylodzony. Niemniej jednak daje to jakieś pojecie, jak bardzo chłopaki nie byli przygotowane. Krótko mówiąc, pojeździć mi nie dali i po pół godzinie wracać do chałupy musiałem. Zawadziliśmy o Poprad, bo tam na stacji benzynowej Becherowkę i sok pomarańczowy można kupić. Ze Smokovców są dwie drogi na Poprad – jedna przez Novą Lesną i Velky Slavkow – tamtędy jeździ się na basen i druga – fajniejsza prosto w dół, zaczynająca się przy dworcu autobusowym. Tamtędy też da się dojechać do Novej Lesnej, przed Motorestem Raimund trzeba skręcic w lewo. Nocą Poprad ma piękna kolorystykę świateł – jest cały złoty. Wróciliśmy na kwaterę i oddaliśmy się konsumpcji zakupów i grze w kości. Łatwo można było przewidzieć, że nie byliśmy myślącymi istotami, bo kupiliśmy tylko jedną flaszkę, dużą co prawda, ale ilość była niewystarczająca. Wraz ze Zdzichem stwierdziliśmy, że poprawić trzeba i podjęliśmy decyzję, iż należy udać się do baru Sony w centrum Novej Lesnej, na piętrze nad pocztą, i przed zaśnięciem zasilić organizm kilkoma piwami. Zdzich sugerował przejście dystansu pieszo. Mnie natomiast po jeździe na nartach nie chciało się chodzić i stwierdziłem, na pewno jak pójdzemy piechotą to coś nas przejedzie, w zwiazku z tym wyłącznie samochód. Tłumaczyłem, ze będę jechał bardzo wolno bo nie urządzam rajdów po wąskich uliczkach w miasteczku tylko dbam o nasze bezpieczeństwo. Wyruszyliśmy. Do jazdy było wszystkiego 200 metrów. Ukształtowanie terenu odegrało dużą rolę. Należy wyobrazić sobie literę T, my jedziemy od dołu i skręcamy w prawo. Bar Sony jest akurat w prawym rogu litery T. Na płocie po drugiej stronie uliczki na wprost mnie widzę nagle blask świateł - znaczy ktos jedzie z prawej strony, hamuję, ale jest za późno, niestety. Brzdęk, łomot, cisza. Jakaś stara Skodzianka, nadjeżdżająca z prawej strony się nie wyrabobiła no i było zderzenie. Skodziance zdarło lewe światło, cały błotnik i wgniotło drzwi od kierowcy,, mnie walnął zderzak, lewy klosz od lampy, i cokolwiek pogiął się lewy blotnik.żarówka działała. Wychodzimy i ustalamy fakty. Ci w Skodziance są tutejsi, w sensie że z Bratysławy. Już po pierwszych zdaniach ustaliliśmy, że i oni i my, niekoniecznie marzymy o wezwaniu policji, z tym, że oni jakby bardziej nie chcą niz my. Jesteśmy w stanie wskazującym na spożycie, przy czym ja trzymałem się lepiej. Po krótkiej dyskusji, bo zaraz bar zamykali, zabrałem im prawo jazdy i dokumenty samochodu, powiedziałem, gdzie mieszkamy i umówiłem się na jutro, że do nas przyjdą. Byli potulni jak baranki, powaliło im ten samochód bardziej niż mnie. My ze Zdzichem natychmiast polecieliśmy do baru, nabyliśmy tych kilka piw niezbędnych do przetrwania nocy i odjechaliśmy na kwaterę, czyli te 200 metrów dalej. Wkurzyłem się cokolwiek z jednej przyczyny – ulica w którą skręciłem była, cholera, j e d n o k i e r u n k o w a i tamten koleś jechał, skubany pod prąd bo mu się nie chciało dookoła, wamać! Na trzeźwo byłoby tak samo, tamta ulica była jednokierunkowa właśnie z tego powodu, że zza rogu nic nie widać, a tam wąsko jest, na jeden samochód, problem polegał na tym, że nic nie powinno jechać z prawej strony, kurdę, no!!!! To znaczy, że jadąc z dołu skręcam w prawo i luźny jestem, bo nikt z przeciwka nie jedzie. A ten dupek chciał sobie drogę skrócić, co zresztą tłumaczy jego ustępliwość. Ale stało się, wróciliśmy na kwaterę, zaparkowaliśmy samochód, zabraliśmy do piwa. Dalszy kawałek relacji znam z opowieści Zdzicha, bo zdaje się że dopiero wtedy naprawdę do mnie dotarło, co się zdarzyło. Na pewno walnąłem piwo. Według relacji naocznego świadka, czyli Zdzicha, potem waliłem głową w maskę silnika, mówiąc: (brzydkie słowa zastąpione przez XXX) Nowa Lesna…XXXXXXXXXXXXXXX No 2000 tysiące mieszkańców… XXXXXXXXXXXXXXXXXXX godzina 22.30 XXXXXXXXXX dwa samochody… XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX 21.50 XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX takie zgrane w czasie XXXXXXXXXXXXXXXXXX no i XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX, ku*wa! Zdzichu potem twierdził, że moje walenie głową w maskę spowodowało większe szkody, niż wypadek, ale chyba przesadzał. Fakt, rano glowa bolała. Przyszli sprawcy wypadku. Po dwóch kawach ustalilismy, że trzeba do Popradu. Pojechaliśmy. Poszliśmy do dealera Opla. Sam reflektor kosztował 36.000 koron, co było sumą znacznie przewyższającą możliwości studenta z Bratysławy. I tutaj wtrącił się Jędrzej, chwała mu za to. Powiedział, że tylko wypadek daje szansę uzyskania ubezpieczenia i załatwienia tej sprawy normalnie. Nie mówiąc o tym, że bez zaświadczenia z policji nie przepuszczą nas przez granicę. Z braku innych rozwiązań przyjęliśmy jego propozycje jednogłośnie, znaczy jednym głosem, znaczy to był jego głos. Pojechaliśmy szukać miejsca wypadku, żeby był prawdopodobny. Znaleźliśmy takie miejsce, jakieś 2 kilometry za Nowa Lesną, droga na Velky Slavkow, i dalej na Poprad. Skrzyzowanie z jakąś nader lokalna drogą z prawej. Tez w kształcie literki T, tak więc koncepcja się zgadzała. Upozowaliśmy samochody i jeden z tych Słowaków poleciał zadzwonić na policję. Zadzwonił. Wrócił. Ich policja działała tak samo jak nasza, i dzięki Bogu!!!! Mieli limitowane paliwo i dużo zgłoszeń, czekało się na nich co najmniej 2 godziny. I to nas uratowało. Albowiem jakiś tubylec, przejeżdżający tamtędy zapytał: - Akcident? No to odpowiedziałem: -Ano!! Na to on zapytał: - A kde sklo? No to odpowiedziałem: XXXXXXXXXXXXXXXXXX bo gość miał rację… (cdn)
  12. I przesiedliśmy się w samochód. Normalnie luksus, człowiek wrzuca wszystko jak leci do bagażnika, narty na dach, termos z kawą, kanapki, muzyka gra i odjazd. Jeździliśmy we trójkę – Jurek Czciciel Słońca, moja kobitka i ja. Knajp wówczas po drodze nie było, pierwsza to było obrzydliwe Polichno i dopiero za Częstochową był Zajazd pod Złotą Sosną, gdzie można było dostać rewelacyjną golonkę. Startowaliśmy wcześnie rano albo późnym popołudniem, żeby nie tracić dnia. Jeleśnia ze swoją karczmą – druga taka jest w Suchej Beskidzkiej, wreszcie Korbielów. Rzeczy do chałupy i na narty. Pogoda przepiękna, wciągamy się od razu na Miziową, widoki boskie, moja kobitka która do tej pory jeździła tylko w Zwardoniu powiedziała, że czuje się jakby ją ktoś na wielki bal zabrał. Wtedy jeszcze nie umiała jeździć najlepiej, więc jeździliśmy jako pierwsi i czekaliśmy na nią niżej. No to balujemy, w ogóle wszystko idealnie. Zmieniliśmy trasę i tam akurat takie trzy wredne muldy były cokolwiek z boku, środek był wylodzony i wyjeżdżony dlatego zasuwaliśmy blisko krzaków. Zjechał Jurek, widzę, że telepnęło nim ostro, utrzymał się na jednej narcie, pojechałem ja – mniej więcej wiedziałem co mnie czeka, zamortyzowałem tak, że aż mi kolana pod brodę doszły ale spoko. Zatrzymuję się koło Jurka, odwracam się i zaczynamy machać do mojej kobitki – nie jedź tędy, ramiona chodzą jak wiatraki, mimiki z takiej odległości nie widać, ale grymasy tez robimy, żeby nie jechać. Kobitka odmachuje, kiwa głową... i rusza. Patrzymy na siebie, ze zgrozą. Nic zrobić nie można, wiemy co nastąpi. Z pomocą przyszło nam kino, konkretnie filmy z Humphreyem Bogartem w najlepszym stylu. Jurek częstuje mnie papierosem, przypala, zapala sobie, zaciągamy się dymem, kiwamy sobie głowami i inteligentnie mrużąc oczy w spokoju patrzymy na nadejście nieuniknionego. Pierwsza mulda – walka straszliwa ale chwiejnie jedzie dalej, druga mulda – nieskoordynowane wymachy, coraz bardziej chwiejnie ale sunie, już zaczynamy mieć nadzieję, trzecia mulda – taaa, no niestety, kłębowisko, fontanna śniegu… i nic. Odpalamy kolejnego papierosa, parząc sobie palce niedopałkami, Myślimy żeby może podejść i popatrzyć ale jako osobniki wrażliwe obawiamy się tego, co możemy zobaczyć. Czekamy. Czekaliśmy długo, fakt. Ale skutecznie, coś się ruszyło. Po kolei wszystkie kończyny zaczęły drgać w sposskoordynowany i mogliśmy odetchnąć z ulgą. Skończyło się na lekkich potłuczeniach i jeździliśmy dalej do końca dnia, zwracając baczną uwagę na sygnalizację. Końcowy akcent należał do Jurka, jak zwykle ostatni zjazd szanowaliśmy bardzo, cyzelując skręty i delektując się każdym metrem nartostrady. Wiadomo, o co chodzi, takie pieszczenie się każdą ostatnią sekundą zjazdu. Jurek postanowił się odeszczać i ustawił się z boku. I dobrze wszystko było, tylko suwak mu się zaciął po fakcie i chcąc go zapiąć mocno szarpnął. To zachwiało jego równowagę, gdyż jako człowiek kulturalny ustawił się na samej krawędzi nartostrady, nie chcąc szczać na trasę zjazdu tylko do rowu. Razem z moja kobitką patrzyliśmy jak majestatycznie, powoli i nieubłaganie, jak wiekowy dąb, traci równowagę i wykonując zbędne wymachy ramionami, które i tak pomóc mu nie mogły wali się do rowu, na szczęście w pewnej odległości od miejsca skażonego. Nie będę cytował, co wtedy mówił. Któregoś pogodnego ranka wyruszyliśmy pod Pilsko. Pogoda - super, marzenie wprost, warunki idealne. W pewnym momencie poczułem, że coś jest nie tak i rzeczywiście - prawe tylne koło siadło i już. Pompki do kół nie było i jeszcze pamiętałem, że Francuzi mówili, że u nich z ogumieniem nie za bardzo, znaczy brak pompki i koła zapasowego. No to pomyślałem sobie, że powietrze zeszło i trzeba załatwić pompkę. Pożyczyliśmy w gospodarstwie obok, jak raz była. Pompujemy… Nic. Podnosimy na podnośniku i wszystko jasne, kartoflak tak zwany się zrobił i dziura na dwa kciuki. Uzbrojony w wiedzę o braku koła zapasowego, odkręcam koło, samochód z boku szosy na podnośniku stoi, łapię okazję i jadę do punktu wulkanizacji. Tam informują mnie, że owszem na jutro mogą znaleźć cos zastępczego, w sensie regeneracji, to co przywiozłem to złom jest i do niczego się nie nadaje, a nowe opony to oni mieli w ostatnim kwartale zeszłego roku i tylko na zapisy dla przodujących rolników. Umówiłem się na jutro, ale bystrym okiem po okolicy się rozglądam i widzę, że jest duży Fiat z warszawską rejestracją. Gość w domu był, o zapas go zapytałem, powiedział, że ma kiepski, ale poprosiłem, żeby na te parę kilometrów pożyczył. Podjechaliśmy, gość wyjął koło zapasowe i mnie już coś świtać zaczęło, ale nic nie mówię, bo idioty z siebie przy ludziach robił nie będę, założyliśmy zapas, wróciliśmy do siebie na podwórko, odkręciliśmy zapas, podłożyliśmy parę cegieł pod tył, przybicie piątki z gościem, odjechał. Znowu lecimy Bogartem, teraz we trójkę, palimy papierosy, dość ponuro jest, oni siedzą na stercie cegieł, ja mówię, że może wyjmiemy rzeczy z bagażnika. Ruszyli się, wyjęli rzeczy i usiedli znowu. No to ja, wiedząc już, skąd gość zapas wyjmował, podniosłem dermę w bagażniku, uniosłem dyktę i wyciągnąłem koło zapasowe, które cały czas tam spoczywało… Widząc, jak ręce mojej kobitki i Jurka spazmatycznie zaciskają się na cegłach i trafnie przypuszczając, dla kogo są one przeznaczone poleciałem ściemą totalną, mówiąc: Fajna pogoda! I cholera, zadziałało, kąciki ust im zadrgały, coś w oczach błyszczy i wreszcie śmiech się z nich wydobył, ze mnie zresztą też, bo już wiedziałem, że przeżyję, siły nie będą mieli żeby mnie zabić. Pojechaliśmy na to Pilsko, pół dnia dało się uratować, pogoda wymarzona, super nam się jeździło i to był mój szczęśliwy dzień... (cdn)
  13. :innynie - czytałem Twoje wspomnienie, nie podchodziłem na stok programowo - tylko kiedy wyciagi się popsuły ale pamiętam jak się szanowało każdy metr zjazdu.. A co do ludzi na nartach - to cała historia jest, też bym się skontaktował..:D:D:D
  14. Jesooo, ludzie, to autentyki są.. Naprawdę...
  15. I tak biegły te dni zwardońskie, kto chciał biegać to biegał, przynosząc mrożące krew w żyłach i gluty w nosie opisy beskidzkiego stylu zdobniczego w architekturze, kto jeździł ten jeździł. Dwie rzeczy zapamiętałem z tego okresu - jak kiedyś wyjeżdżaliśmy później, gaździnka wychodząc klucze nam dała i powiedziała: -Tylko chałupę zamknijta na klucz, bo tu u nas złodziejów to ni ma, ino ludzie kradną!!!!” A druga rzecz miała miejsce w Rajczy, w restauracji Apollo albo w barze Rajcuś. To była niedziela, wszedłem, żeby kupić fajki. Wszystkie stoliki zajęte, ludzie palą papierosy, same facety, elegancko ubrane, znaczy bistor w kolorach tęczy. Widać, ze świeżo po mszy i przed każdym… kawa. Kurdę, Ionesco albo Topor, twarze ewidentnie tutejsze, z moich obserwacji wynika, ze lud beskidzki jak wali do knajpy to raczej na inne napoje. Do tego gwar przyciszonych rozmów, napięcie w powietrzu i atmosfera wyczekiwania. I wszędzie kawa. Nawet zawołałem resztę, żeby potwierdzili, że to naprawdę tak jest, jak widzę. Potwierdzili. Kupiłem sobie fajki i poprosiłem o piwo. Na to pani bufetowa powiedziała, że piwo to za 5 minut może być. Spojrzałem na zegarek, jak raz 12.55 była i zrozumiałem… Na prośbę proboszcza w niedzielę zakaz podawania alkoholu przed 13.00 przestrzegany był. Załapaliśmy się na to piwo. A teraz dygresja o pociągach będzie. Jazda na narty pociągiem wymagała sprawnej logistyki w pakowaniu, liczyła się każda rzecz i każdy kawałek miejsca w plecaku. Z samochodem jest łatwiej, się wrzuca w bagażnik i tyle, natomiast ile się trzeba było nagłówkować z pakowaniem plecaka, tak, aby w rękach tylko narty trzymać… ojojoj, ciężko było. I stało się tak, że PKP elektryfikację linii Zwardoń –Żywiec zaczęło. Zniknęły lokomotywy, już nie mogłem, jak dawniej, czarować maszynisty żeby mnie na lokomotywę zabrał i dał machnąć łopatą, albo jak miał dobry dzień, to pogwizdać pozwolił. Faktem jest, że parę lokomotyw ujeździć zdołałem i mówię, że lokomotywy boskie są. Tak czy inaczej, czasy się zmieniały i zaczęliśmy na narty jeździć samochodem. Pierwszy samochód to był Fiat 125 brany od Francuzów. Kolorek miał zarąbisty, seledyn kopany. Kolor ten łatwo uzyskuje się w warunkach domowych, stosując przemoc w rodzinie. Jeżeli w trakcie awantury domowej ktoś spadnie ze schodów albo pośliźnie się nieszczęśliwie w kuchni bądź też regał się na niego przewróci (ostatecznie może być zwykłe flekowanie) to pojawia mu się siniec. On następnie dojrzewa i zmienia barwy, na początku jest granatowy, następnie jaśnieje, aż po jakiś 2-4 tygodniach uzyskuje się w miejscu urazu śliczny i niepowtarzalny kolorek seledynowy właśnie. I taki był kolor tego Fiata. Nie wiem, jak go uzyskać fabrycznie. Samochód był prawie klasyczny, prawie, bo w środku posiadał rewelacyjny sprzęt audio grania firmy Alpine. Wówczas słowo UMCYK – oznaczające kolesia który musi w bagażniku wozić 2 worki cementu żeby subwoofera zapuścić bo inaczej auto się drogi nie trzyma nie było znane. Teraz widać jak kolesie trzodę robią – bejsbolówka daszkiem do tyłu, otwarte okno i efekt zimnego łokcia, rytmiczne kiwanie łbem, guma w paszczy i matrixy na gałach. Ale sprzęt wart był tyle, co samochód i dawało się to odczuć, bez tego współczesnego sztafażu. Samochód był znajomych Francuzów ale mogłem z niego korzystać przez większa część roku. Inne czasy były, robiłem w handlu zagranicznym, jak raz trafili na mnie przy realizacji swojej koncepcji. Ich kombinacja była taka, ze nagrywali z krajowymi orkiestrami muzykę poważną na zlecenie tamtejszych wytwórni, sprzedawali je za dolce, za te dolce kuppwali normalne płyty z rockiem, sprzedawali je w kraju za złotówki, złotówkami opłacali kolejne nagranie i tak dalej. Kręciło się to ładnie, za każdym razem zarabiali cokolwiek. Klasyczny barter. Pomagałem w załatwianiu różnych rzeczy na szybko i miałem satysfakcję że przyczyniam się do wpuszczania dobrej muzyki plus samochód do dyspozycji. Nawiasem mówiąc ten barter jak dla mnie dziwny był, bo u nas w Krakowie nagrali jakieś utwory symfoniczne Giacomo Scelsiego, to przypominało skrzyżowanie ryku od 3 dni nie dojonych krów z hurgotem czaszek miażdżonych w betoniarce. Dodajmy do tego dużą ilość wiolonczeli – jękliwe zaśpiewy płaczek pogrzebowych wzmocnione rzężeniem pobitych w remizie na dobrej, wiejskiej zabawie. Interes dla Polski był niezły, Generał się za sankcje ekonomiczne mógł odegrać, a dzięki temu, jako bonus dodatkowy zaczęliśmy jeździć samochodem na narty… I to było dobre.... (CDN)
  16. ja jeżdżę nie przez Znojmo (okropność) tylko przez MIkulov. Polecam nocleg w Rohatym Krokodylu. Stamtąd do wiednia jest circa 70 kilometrów i od razy praktycznie wpada sie na autostrady i leci.. Mniej więcej 30 minut.
  17. jest mi bardzo przyjemnie, ze się spodobało... Jeżdżenie na nartach w Zwardoniu to kawał historii. Po drodze ze stacji do Małego Rachowca można było wpaść do baru nr 4, kotleta poklepać. Leżały tam na tacy przez wiele sezonów jakieś mielone, te same 4 sztuki, nikt tego nie jadł bo po co tracić życie w okropnych męczarniach, brało się piwo i mówiło : - Cześć chłopaki! Fenomen istnienia tych kotletów wielosezonowych niektórzy wyjaśniali porównując je z banknotami, na banknotach tez jest pełno zarazków ale jest ich tyle, że z trudem walczą o przeżycie, nikogo nie zarażają i banknotu nie niszczą, stąd też kotlety przetrwały. I to był jeden ze stałych punktów pobytu w Zwardoniu… Na Małym Rachowcu opłacało się być pierwszym bo wtedy z raz można było na dół zjechać zanim ludzi z pociągu wwieźli na górę i zamknęli wyciąg. Czasem wyciąg nie chodził i wtedy szło się na piechotę obok Domu Wczasowego Żywczanka gdzie był Żywiec i parę flaszek na wyciąg zabrać można było. Później był zjazd na dolną stację Dużego Rachowca i zaczynała się jazda. Były takie dni, kiedy było wszystkiego około 30-40 osób na stoku, płaciło się 100 ówczsenych od głowy i wyciąg jeździł do 15. Ajent, Pan Zenek z resztą obsługi płakali i pili, jak się wypłakali a chcieli jeszcze pić to za 50 zł wyciąg chodził do 17, wtedy już tylko pili, bez płaczu, bo to twarda ekipa była. Ile kto wyjeździł tyle było jego, nikt sobie nie zawracał głowy podawaniem orczyków, wtedy naprawdę jeździło się do upadu. Nie było jeszcze wówczas ratraka, cała góra Rachowca to były muldy i przyznam się że lubiłem jeżdżenie po muldach bo jak człowiek złapie o co chodzi to wszystkie ewolucje same wychodzą, pamiętać trzeba o najechaniu na szczyt muldy i ześliźnięciu się po zboczu, raz w lewo raz w prawo, poezja wprost. Dużo uroku i emocji dostarczało też oddawanie orczyka, ci którzy wiedzieli jak to robić podjeżdżali pod koło napinające i spokojnie pozwalali orczykowi się wciągnąć, ci którzy nie wiedzieli puszczali go wcześniej i były przypadki kiedy taki orczyk komuś przyłożył. Ja sam parę razy pochylić się musiałem bo orczyk szybko śmiga i jak przywali to krzywdę robi. I tak jeździliśmy jak kto umiał, jedni lepiej inni gorzej. Pamiętam jakąś kobitkę która wjechała w krzaki na siusiu ale nart jej się odpiąć nie chciało i poniosło ja trochę, jechała tak z gołą dupeczką w pozycji kucznej,( ładna dupeczka, w sam raz w łapy sie miesciła) nie mogąc się zatrzymać, sunąła w dół powoli i nieubłaganie aż wreszcie zwaliła się na bok a śnieg wtedy szorstki był bardzo. Innym razem jeden gość, z tych dobrze jeżdżących, gadał do kumpla który za nim z tyłu jechał i za późno się zorientował że stok się kończy, wjechał na bandę i wyrzuciło go jak z katapulty, leciał parę metrów i wreszcie spadł, wzbijając fontannę śniegu, wszyscy patrzyli co będzie dalej, no i po kilku sekundach ruszyła się najpierw jedna ręka, później druga, następnie koleś… To co było efektem dodatkowym to narastające aaaaAAAAAAAAA wydawane przez kolesia kiedy już wiedział co go czeka, szło to gdzieś z głębi trzewi i kończyło w gardle. Tarzan to przy nim był mały pikuś. Ciekawym przypadkiem była Martyna, która uczyłem jeździć, jak się przewracała to przytomnie robiła to na bok, wstawała podpierając się kijkami ale robiła to jak na filmach rysunkowych, jej ciało się wydłużało a dupeczka dalej pozostawała na ziemi, dopiero kiedy naprężenie tułowia osiągało wartość graniczną dupeczka odrywała się od ziemi z cichym mlaśnięciem i ciało wracało do normalnej długości. Z obsługi orczyków to pamiętam Michała, który mówił dość specyficznie, brzmiało to mniej więcej ahyuałłamysssta, co oznaczało że flaszka zaraz pusta będzie… Pan Zenek nosił śliczną czapeczkę w kolorze bordo, z napisem Ski Alpine i była to chyba jedyna czysta część jego garderoby… Później na skutek wprowadzenia mnie w towarzystwo też z nimi pijałem wódeczkę i dobrze, bo wtedy nawet o 18.00 wywozili nas na górę. Sezon zresztą upamiętnił się występami gościnnymi w Rajczy pana Zenka, ajenta wyciągu. Z bykiem, takim dobrze ponad pól tony ważącym. Zawieźli go chłopaki ze Zwardonia do skupu do Rajczy, normalnie traktorem na przyczepie, ale musieli go do punktu doprowadzić piechotą, na skróty przez targowisko. Zamiast łańcucha użyli linki od orczyka, mocna jest, wytrzyma, ale nie wiedziała o tym ludność tamtejsza, i na widok 2 napitych (stan permanentny) szarpiących się z buhajem na sznurku, uciekać z targowiska zaczęła, nie zwracając przesadnej uwagi na wystawione towary, stragany i tym podobne. Ładna demolka podobno była, Zenek do tej pory się uśmiecha na wspomnienie i - Oj, panie, ładnie było! - mówi. Na koniec dnia zawsze następował najprzyjemniejszy moment, zjazd do Soli. Nie musieliśmy się spieszyć na autobus albo pociąg, wjeżdżaliśmy na górę jako ostatni, (po godzinach – wódeczka!), jeszcze papierosek z widokiem na góry przed zjazdem i piękną trasą w dół. Momentami wąsko było, bo trasa prowadziła przecinką leśną ale jakoś się wszyscy wyrabiali. Na sam koniec na krechę trzeba było na krechę się puścić żeby pod przeciwległe zbocze podjechać jak najwyżej, zostawał tak czy inaczej kawałek podejścia pod grzbiet i finalny zjazd na podwórko do chałupki. Robiło się wtedy kolacjoobiad, często były to tak zwane pióra czyli pure ziemniaczane najczęściej z nieśmiertelnym paprykarzem szczecińskim, która to konserwa jedyna dostępną być się zdawała. Boski smak paprykarza długo jeszcze drzemał w ustach, gorzej że jeszcze dłużej w żołądkach zalegał i przypominał o sobie tkliwym beknięciem. Mówiło się wtedy, że bekas przeleciał…Zdarzały się również lepsze partie tego specjału, to loteria była, bo normy technologiczne wtedy to w telewizji jedynie zobaczyć można było a i to wyłącznie na filmach importowanych. Czasem szło się do Solanki na piwo, ryzykując kontakt z miejscowa ludnością, bywałem tam w mocno połatanych dżinsach i spotkałem się z pytaniem jednego ze współbiesiadników: Pan to pewnie w Wietnamu wraca? -Nie, a dlaczego? –Bo spodnie Panie takie macie , jakbyście bombom kulkowom w rzyć dostali!!!! Innym razem, kiedy na skutek głodu dwie z naszych koleżanek zaryzykowały spożycie bigosu w tejże gospodzie, pojawiła się przed nimi spracowana ręka trzymająca wafelek, o ręce wszystko dałoby się powiedzieć ale na pewno nie to, że jej właściciel przejawiał nadmierne upodobanie do higieny. Do tego z góry dobiegł głos, typowy bar baryton: - A bo to tak dziubią ten bigos jako ptaszyny, to naści wafelka! Po podniesieniu wzroku ujrzały twarz jak z koszmaru kolejarza, po czołowym zderzeniu z lokomotywą spalinowa marki Gagarin i nie śmiały odmówić spożycia tego wafelka w związku z tym wszelkie dobre rady wyniesione z domu i wzorce zachowań higienicznych na ten czas uległy zawieszeniu. Ale trzeba przyznać, że nikt nas nie zaczepiał, wszystkie sprawy miejscowa ludność załatwiała między sobą i tylko nazajutrz zakrwawiony wokół gospody śnieg świadczył o występującej różnicy zdań. Sam bufet z kolei kratą był zabezpieczony, w razie draki szybko można było ją opuścić. Bywało, że gaździnka placki ziemniaczane nam robiła, dostawaliśmy dwa wiadra ziemniaków do starcia, niewprawni byliśmy i często okrawki naskórka wpadały do naczynia z tartymi ziemniakami ale uczta pyszna była. Czasami wybieraliśmy się do Szczyrku żeby na innych górkach pojeździć, tam jakaś kumpela Milorda, bodajże Beata leniwą elegancją błyszczała, cały stok Golgoty od niechcenia w trzech albo czterech zakrętach biorąc. Część z nas preferowała narty biegowe i przemieszczała się w różnych kierunkach przywożąc szereg obserwacji obyczajowych, dotyczących motywów dekoracyjnych chałup i domów. Popularne były wówczas tłuczone lusterka na fasadach albo też ceramika, i malunki o treści różnej, od jeleni i lasów do Kaczora Donalda nadnaturalnej wielkości ale z krzywym dziobem za to. (cdn)
  18. To było już ponad 25 lat temu, zawsze chciałem jeździć na nartach tylko nie było okazji się nauczyć. No i bodajże w marcu 1981 postanowiliśmy wybrać się na narty. Było nas kilka sztuk, wyjazdy grupowe robiliśmy, tak jest fajniej bo po nartach człowiek się nie nudził, graliśmy w kości, karty, robiliśmy sobie żarcie, ze o konsumpcji gorzały nie wspomnę. Nie wiem, kto wpadł na Sól i panią Marię, Sól ***, dom po prawej za piekarnią, dość że właśnie tam wylądowaliśmy i przez ładnych kilka lat było to nasze stałe miejsce na zimowe wyjazdy. To był stan wojenny, czasy trudne, jeździło się pociągiem z plecakami i żarciem, był taki nocny osobowy do Bielska, 22.10 czy jakoś tak. Grzali na ogół dobrze tak że dawało się wytrzymać, przyjeżdżało się do Bielska około szóstej rano i niestety trzeba było czekać ze dwie godziny na połączenie. Dokładnych godzin nie pamiętam, w każdym razie bar dworcowy w Bielsku obskurny był bardzo a herbata tez nie najcieplejsza..Z kolei fasolka po bretońsku z nóg zwalała a bigos tylko zmęczeni zyciem zamawiać się odważyli. Za to mieliśmy wrażenie że to inny kraj jest, w kioskach były papierosy bez kartek, no cos niewyobrażalnego, cholera. Najwięcej było albańskich Arberii, straszne siano z dużym A na opakowaniu ale było tez trochę z Jugosławii, Yugo, Croatia i moje ulubione wówczas 475, nie wiem dlaczego taki numer ale dobre były. I te kioski, tam strasznie dużo różnych rzeczy było, nie do pojęcia wtedy, w Warszawie wówczas kioski były puste a w Bielsku to nawet mydło bez kartek było. A w sklepach to w domu towarowym eleganckie koszule były i skarpetki i pończochy dla kobitek… Podstawiali wreszcie elektryczny do Żywca i jazda. Żywiec był sympatyczny, chociaż zapłaciłem mandat za przechodzenie przez jezdnię. Na trasie do Zwardonia jeździły wówczas żywe!!!! lokomotywy (kocham lokomotywy miłością wielką) po drugie podstawiali piętrowe wagony. Już te dwie rzeczy wystarczały, żeby inny świat się z tego robił.Stacje to do dziś pamiętam, Radziechowy Wieprz, która to nazwa dawała nam wiele okazji do rozmów, kto to był Radziech i co z Wieprzem robił, wyszło chyba na to że chciał wieprza na kiełbasy przerobić a ten mu uciekł, Węgierska Górka, Cięcina, Milówka, wsławiona mozaikami w budynku dworcowym pracowicie ułożonymi przez artystę Rafała Hulbaja, na jednej z nich był jeleń na rykowisku któremu ktoś bardzo starannie wydłubując kafelki dorobił coś do samej ziemi. Zresztą w Milówce w toalecie dworcowej widziałem największą ludzka kupę, była bardzo żółta i zajmowala ze ¾ miski, nastepnie Cisiec, Rajcza, Rycerka i Sól, gdzie wysiadaliśmy. Dalej była jeszcze Sól Kiczora, Laliki i wreszcie Zwardoń. Żeby jeszcze skończyć temat kup to zdarzało się nam chodzić torami z Soli do Rajczy i na odcinku pomiędzy Rycerką a Rajczą najpierw zobaczyłem kupę a potem papier, szedłem wtedy z Milordem i wyciągnąłem wniosek że ostatni pociąg jechal ze Zwardonia w dół, Milord pochwalił mnie za trafność rozumowania ale jednocześnie rzucił uwagę,że to mógł zrobić ekscentryczny angielski arystokrata i wtedy moje rozumowanie byłoby błędne, i tak dyskutując dotarliśmy w końcu do Rajczy. Po przyjeździe szło się do pani Marii ona przydzielała pokoje i trzeba było sobie pościel oblec i wtedy wiadomo było że jesteśmy na miejscu. Pani Maria prowadziła dom ściśle według porad z „Przyjaciółki”, wzdłuż schodów na piętro były sztuczne, bardzo zielone paprotki w doniczkach, mój kumpel Zdzich chciał nawet zapuścić sztuczne mszyce robione z fusów po herbacie ale trzymać się nie chciały… Po pozostawieniu rzeczy wracało się na stację i jechało z powrotem do Rajczy żeby uzyskać pozwolenie na pobyt w strefie nadgranicznej. Sierżant na komendzie wyrażał zdziwienie, że pani Maria ma tak liczną dalsza rodzinę ale zezwolenie dawał bo w końcu swoim krzywdy robił nie będzie, ludzie wtedy nie przyjeżdżali i cała okolica była mocno stratna. Jeździliśmy tam w różnych układach towarzyskich, najczęściej z Milordem, moim kolegą z bloku, Jurkiem – czcicielem słońca, bywała Agata, która później miała dziecko z psychiatrą Lechem i wyjechała z nim do RPA, bywał Kolarzyk, nazwany tak od czasu kiedy przejechał po nim rowerzysta i złamał mu szczękę w dwóch miejscach, była Depcia niejaka, kobieta cud urody o szczęce jak Jacek Gmoch, która miała bardzo silne nogi i tylko dlatego udawało jej się jeździć na nartach bo robiła takie ewolucje że normalny człowiek by się wywrócił, ona zresztą później wyszła za mąż za Japończyka – musiał to być koneser zaiste. Z reguły szliśmy na piwo do knajpy o uroczej nazwie Solanka, a jakże, później robiliśmy sobie żarcie, wychodziliśmy czasem na stok nad chałupką i tak kończył się nasz pierwszy dzień w Soli. Wtedy jeździliśmy na dwa tygodnie więc był to kawał czasu. Rano wstawaliśmy wcześnie dość, tak żeby zdążyć na pociąg 8.15 do Zwardonia, dyżurny leciał do piekarni po bułeczki i chlebek, robiło się śniadanie na korytarzu bo stoliki z pokojów były wyniesione i jadało się wspólnie, to zresztą było co na kształt rytuału, po śniadaniu kawa i pierwszy papieros, w zależności od tego czy droga była sypana żużlem czy nie do stacji jechało się na nartach albo szło na piechotę. W pociągu paliło się następnego papierosa i było fajnie bo za Kiczorą zaczynał się śnieg i było przepięknie zimowo…. Na peronie w Zwardoniu czekało zawsze 3 wopistów z psem, sprawdzali czy ma się zezwolenie, najbardziej znudzony był pies bo kompletnie nie miał nic do roboty, chłopaki od czasu do czasu kogoś zawracali , pozostali szli w dół pod mały Rachowiec gdzie zapinało się narty. Jeżdżenie na nartach to już inna historia i ciąg dalszy…. (jak sie spodoba to nastapi)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...