Gulliwer
Members-
Liczba zawartości
43 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Zawartość dodana przez Gulliwer
-
Znaczy jest tak - teraz wszędzie w sklepach sportowych sa buty narciarskie 4 klamrowe. Ja to rozumiem, sa calkiem spoko. Dawno temu, było tak, ze firmy Koflach, Alpine, Raichle robiły buty na jedna klamrę i to bylo zarąbiscie wygodne. przewalałem net w te i nazad, Raichle zostało wykupione przez mamuta i robią buty do trekkingu. Ja sobie życzę normalne, jednoklamrowe buty narciarskie, w zawodach nie startuję a mam w d**pie zapinanie 4 klamer. Jakies podpowiedzi może? Bo strasznie mnie to wkurza.
-
ja bym jednak obejrzał ten kolor...:D:D:D A wracając do klimatów słowackich i tamtejszej muzy, to proszę, jeden z piękniejszych numerów: YouTube - Marika Gombitová & Miro ?birka - Nespá?me to krásne v nás
-
Co racja to racja, tez pamiętam ta modę... a ja się zbieram i zbieram do dalszych części, mam nadzieje, ze juz niedługo nastapią..:D:D:D
-
No proszę, Koninki.. I obserwatorium na Suchorze.. Piękny, wspominkowy tekst, trzeba było wrzucić od razu, nie w załączniku... Oj, podchodziło sie pod Goryczkową.. ISiedziało się zgięty wpół na krzesełkach na Gąsienicowej, ojojojoj..:D:D:D
-
No pora powspominać sobie sprzęt. Pierwsze narty pamiętam – to były Rysy2 w ciemnoczerwonym kolorze z wiązaniami też Kadra2. Znaczy ten typ wiązań to była taka linkosprężyna, biegnąca wokół podstawy buta i zapinana z przodu na wichajster mocowany haczykiem. Regulacji tegoż nie pamiętam, musiała być dobrze ustawiona bo nigdy, przy żadnym upadku narty nie wypinały ale też i nic sobie nie złamałem. Za to buty to gehenna, jakieś austriackie skorupy nieistniejącej już firmy Karcher czy jakoś tak Kupiłem go od jakiegoś znajomka którego już później nie spotkałem i mogę powiedzieć tylko tyle – może Bóg mu wybaczy tą transakcję bo ja, pomimo wielokrotnie podejmowanych prób – niestety, nie mogę do tej pory. Jakieś badziewie tuż nad kostkę i rypało nogi wzdłuż całej górnej krawędzi, po powrocie potrzeba było około trzech tygodni na wygojenie się nóg. Z sukcesów pierwszego sezonu głównym i najważniejszym było nauczenie się jazdy na orczyku. Styl jazdy był wypadkową pomiędzy wymaganiami stoku a unikaniem jątrzenia ran. Reszta jest milczeniem. Następny sezon był już bajkowy w porównaniu z pierwszym – udało się dopaść jakieś Epoxy z Szaflar, do tego wiązania Beta2 które jakoś tam działały, paski do przypinania nart żeby nie leciały wzdłuż stoku. Bety wypinały, paski trzymały, jak człowiek dobrze walnął to pięknie go te przypięte paskami narty po głowie biły. W Zwardoniu muldy do pasa, było gdzie i jak się uczyć. A i oczywiście buty. To wtedy wchodziły Kasprowe na licencji San Marco, były wąskie co prawda ale rypały tylko tylną część łydki, normalnie nie posiadałem się ze szczęścia bo wystarczał tydzień po powrocie na doprowadzenie się do jakiego takiego stanu. Naprawdę przyzwoite buty kupiłem sobie jeszcze później, to były Fabosy z Krosna ( Fabos robi dla Wos) znaczy robił bo już chyba przestał. Epoxy wymieniłem na nowsze, i zaczęło się robić nieomal normalnie. Oczywiście, Bety były cokolwiek niewygodne do zakładania i zdejmowanie ale działały mniej więcej należycie. To chyba wtedy zacząłem poznawać różnicę w klasie sprzętu. Pojechaliśmy sobie z ówczesnym kumplem z pracy Stefanem na majówkę na Kasprowy. Kwatera gdzieś w okolicach Kuźnic, za oknem potok szumiał, myśmy sobie gadali bo jak raz ojciec Stefana, stary Walczykiewicz to był ten gościu który Herbertowi posadę w melioracji załatwił i dzięki temu masa wierszy powstać mogła. Pogoda była piękna, kobitki zasuwały w miniówkach i T-shirtach, było na czym oczy zawiesić a słońce dawało nieprzytomnie wprost – i od góry i z odbicia od sniegu. Stefan miał wtedy jakiś model Dynamików, na jeden zjazd się zamieniliśmy i cokolwiek oniemialem – jakieś taki skrętne i łatwe w prowadzeniu. Z kolei na moich Stefan się wypieprzył ale głowy nie dam że to wina sprzętu bo jak raz przed nami jechało kilka takich w miniówkach i śledziliśmy je wzrokiem. Stefan być może odrobinę za długo. Skutki uboczne tego wyjazdu były dwa – po pierwsze jako rasowi faceci nie wzięliśmy żadnych kremów i po 3 dniach zdjęliśmy sobie skórę z całej twarzy. Mili koledzy z pracy przynosili nam jabłka i prosili żebyśmy wzięli je do ślicznych różowych pyszczków i na jakiś czas przylgnęła ksywka Prosiaczki. Po drugie – zacząłem się zastanawiać nad zakupem dobrego sprzętu. (CDN)
-
Właściwy człowiek na właściwym miejscu.. Znam to ze Szczyrku...:D:D:D
-
Wypadkowość rosnie niebłaganie, to fakt. Ale tak bylo zawsze i chyba pozostanie. Z tym nic sie nie da zrobić, kiedys sie o tym po prostu nie wiedziało az tyle...
-
Wlochy po raz drugi znaczy. Motyw muzyczny - El Dupa, Bandziorno, link poniżej: http://www.speedysha.../473586753.html Zauroczeni oprzednim sezonem jedziemy w to samo miejsce. Dziecko w zeszłym sezonie bylo na obozie narciarskim we Włoszech z dzianym towarzystwem - game boye, najnowsze komórki i takie tam. Wróciło skruszone cokolwiek i postanowilo jechac z rodzicami. Ruszamy rano, nocleg w Czechach. Mikulov, zadupie nad granica austriacka, znaczy sklepy, kasyna i ekhem, no agencje towarzyskie. Ale hotel fajny, Rohaty Krokodyl się nazywa, trafił nam się pokój z zarąbistym tarasem i podgrzewana podłoga w łazience. Rano wstajemy, 70 km do Wiednia i od razu na autostradę. Lecimy dobrze aż do Cortina d'Ampezzo, pogoda marna, sniezyca non stop ale w tunelach odpocząć można od opadów. W Cortinie się gubimy, wyjeżdżamy na Wenecję i w barze przydrożnym dostaję mapę od gościa z wyjasnieniem, że trzeba jechać nie na Rocca Pietore tylko na Passo Pocol czy jakoś tak... Dojeżdżamy późnym wieczorem, kota piemoncka tym razem nie przyszła. Od rana - ski pasy na Marmoladzie i sioo w dół. Jak dla mnie było ze trzy dni tego jeżdżenia. Tego feralnego dnia wybraliśmy sie nie w strone Marmolady tylko w drugą, do Canazei bodajże. Trasy fajne, nawet dla nic nie umiejących sa piekne widokowe, zjazdy banalne. No i na takim prościutkim, banalnym zjeździe łapię krawędź niewłaściwą nartą. Łomot. Leżę sobe grzecznie, narty nawet nie wypięły, wstaje i słyszę cichy trzask w dolnej części kręgosłupa. Oho, pomyslałem, to kurdę chyba sobie zrobiłem nader dobrze. Taka wada organizmu, niestety, lekkie przemieszczenie w kręgosłupie, normalnie daje się stabiliować mięśniami i działa, chyba że czlowiek niefizjologicznie wstanie. I to niestety własnie zrobiłem. Podniosłem się znowu ale juz niestety po tej drugiej stronie. Do końca dnia dotrwałem ale wieczorem trzeba bylo zlec. Sprawa generalnie prosta jest, w Polsce mam fizykoterapeutę który dwoma zabiegami to ustawia i jest OK. Tutaj nikomu nie wytłumaczę, niestety, o co chodzi. Tabletki i nastepnego dnia na Sellę. W polowie niestety, zgięty wpół wycofuje się do domu. Jedna rzecz - kasę za karnet trzeba wycofać. Telefon do ubezpieczyciela _ cholera, nawet zadziałało, mówi że dottore w Rocca Pietore. jadę. Dottore cokolwiek kuma po angielsku, mówie obrazowo: aj łos raning dałn, ju noł, end it łos ze fatal moment łen aj fiks ze bad edż of maj ski end aj mejd pierdut! Aaaa, pierdut powtórzył uśmiechnięty dottore i chyba u sie spodobało. No to napisał mi pismo do wyciągów, że spajn is bad zainkasował 50 ojro i powiedział że ospedale. się zdziwiłem cokolwiek bo mi wyszło że on o preferencjach seksalnch się wypowiada, tymczasem z dalszej wypowiedzi wynikało że chodzi o szpital. No to wsiadam w samochód i jadę, znajduje to ospedale, nie powiem siostrzyczki jak marzenie, robie rozbiór pakje mnie na rentgena, szumi, robie ubiór i czekam. Przychodzi jakis dottore i mówi że repozyszyn of lumbar vertebra. Wiem że repozyszyn, dziękje i spadam do kas pod Marmoledę. Kasę zwracają lecę do chałupki, robie zakupy u Pani Teresy. Pani Teresa oczywiście nas poznala, prowadzilismy interesujące dialogi okołozakupowe. Reszta jest milczeniem, cholera. Natomiast droga powrotna piękna była, okazało się że jedyna pozycja w której nie boli mnie kręgosłup to ta za kierownicą. Znow Rohaty Krokodyl , kraj i fizykoterapeuta. I mocne postanowienie, że następnym razem się nie dam. Z rzeczy ciekawych po pierwsze - ubezpieczenie działa naprawdę. Po drugie - w Ornecie jest muzeum I wojny światowej i fajne armaty mają. Po trzecie - na pewno jeszcze raz tam pojadę... (cdn)
-
Borowina - przeca o to chodzi... Wiesz, myslałem przez chwilę, że tu wszyscy od Cortina d'Ampezzo zaczynali...:D:D:D A chodzi o snucie opowieści...
-
Wynalazłem jeszcze jeden wykwit poetycki okołonarciarski, po kilku dniach w Szczyrku popełniony... Ostatni dzień nart, Na deskach podestu, W milczeniu, bez słów - Leżeliśmy na słońcu, Czas bałamutny, Żonglował chwilami Chropawe ciepło desek Pod palcami... I widok piękny - na dole Już dawno wiosna szalała. Trwaliśmy tak w półuśpieniu, Emocjonalnie zahibernowani, Nikomu sie nie chciało zmieniać Tego stanu a juz na pewno - Nie słowami, Ciag dalszy historia Dopisała, bo trzeba było na dół zjechać Razem ze słońcem. Prosto w wiosnę.
-
Zatem odstawiłem moje marzenia snowboardowe do następnego sezonu. Tymczasem ze śniegiem coraz gorzej się robiło, chłopaki nawet nie bardzo mogli wjechać ratrakiem boby zniszczyli wszystko, łopatami i sankami gołe miejsca śnieg nawozili. Krótka decyzja – jutro jedziemy na Słowację. Wyruszyliśmy dość późno niestety, bo lokalizacja chałupki jest taka, że aby się wydostać to trzeba czekać aż wyciąg ruszy, inaczej dużo łażenia na piechotę jest, a ze sprzętem to ciężko. Szybka decyzja – Oszczadnica, po słowackiej stronie Wielkej Raczy. Jedziemy i jedziemy, dotarliśmy do ostatniego punktu – Lalików, tak oni tez mają swoje Laliki. Jest fajnie o tyle, ze maja ładną architekturę drewnianą, robione jest to z głową, do tego na planie miejscowości świecą się lampki gdzie są wolne apartamenty i wisi gratisowy telefon. Ech, szkoda gadać. Pytamy zjeżdżających jak jest, mówią że do chrzanu. Po krótkiej naradzie – odpuszczamy sobie, myślimy o Rużomberoku ale późno już, zeszło na Besenową i termalne. Jak zwykle bajka, tylko tam temperatura wody podchodzi pod 40 stopni i wnętrze rozgrzewa. W drodze powrotnej mieliśmy zakupy zrobic ale już się nam nie chciało, tylko na stacji benzynowej dopadłem płytę kapeli Elan – mam słabość do słowackiego rocka Ponieważ był z nami Zdzichu to snuliśmy nostalgiczne wspomnienia, przed wjazdem na górę – zakładanie łańcuchów, parkowanie i piwo z wiśniówką przed zjazdem na nocleg. Kolejny dzień – coraz słabsze warunki, śnieg ciężki i mokry, do tego slalom pomiędzy płatami trawy. Potwory nico a nico nie chciały się zwlec, dopiero koło poludnia wypełzły z legowisk.Widać było, ze wszystko spływa. Decyzja – wracamy w sobotę, nie chce mi się w takich warunkach wjeżdżać parę razy z bambetlami – organizuję skuter śnieżny z przyczepą, wwozi dziadka i bagaże, co za ulga. Powrót normalny, zaczęła mi się podobać droga którą robią – Zwardoń – Żywiec znaczy, mają trochę do zrobienia jeszcze od Zwardonia i kawałek pomiędzy Milówką a Węgierską Górka, jak skończą to rewelacyjnie będzie. Taka jedna refleksja mnie naszła - kiedyś mieszkanie w tej chalupce bylo moim marzeniem, kurczę, stok tętnił życiem i wszystkim zależało, coby się do upadu najeździć. Minęło parę lat, obejrzało się kilka innych miejsc i Zwardoń wszedł we właściwa perspektywę - nie ma juz takich relacji międzyludzkich jak onegdaj, chłopaki będę musiały krzesełka założyc bo orczyk to juz żadna frajda jest. I na pewno jesli tam przyjedziemy to juz nie do tej chałupki tylko do Swojskich Klimatów, stamtąd poręczniej się ruszać jednak. I na tym w zasadzie kończą się wspomnienia z tego sezonu, ale c.d.n.
-
No to zjechaliśmy na dół, zabieramy Zdzicha do Swojskich klimatów, robimy zakupy i wypożyczam snowboarda. Jestem zachwycony butami - ciepłe, lekkie, z przełącznikiem na Walk i Ride. Wjeżdżamy samochodem na górę, oni zjeżdżają na dół, ja z plecakiem zakupowym schodzę na dół, dumnie niosąc deskę. Zostawiam zakupy w chatce i podążam do wyciągu. Przypinam snowboarda bo chcę zjechać z fasonem, nieważne, że pierwszy raz mam go na nogach. No się zaczyna farsa i dramat, on wcale nie chce jechać tam gdzie ja tylko kompletnie gdzie indziej, w dodatku absolutnie mu nie zależy co ze mna będzie. Leżę. Podglądnąłem dziecko i wiem, że wstaje się do przodu, znaczy, snowboard ma być w dole, ja twarzą do śniegu, podpieram się rękami, wstaję i leżę z powrotem. Znowu wstaję. Znowu leżę. To bydlę się suwa jak chce i nie chce się poddać jakiejkolwiek kontroli. Odpinam. Schodze do wyciągu. Zenek mówi: Przeca nie wjedziesz. Tam nie wjadę, spoko że wjadę. Cała obsługa wyległa, nawet instruktor szkółki narciarskiej zajęcia wstrzymał na chwilę. Napięcie rośnie. Lewa noga przypięta, prawa wolna, podają mi orczyk. Sunę. Przez chwilę. Nadal sunę ale mnie niesie na prawą stronę, odbijam się prawą nogą, szukam deski ale ona umyka. Nadal sunę. Tylko, że na brzuchu. Odpuszczam. Leżę. Wstaję, odpinam deskę schodze do punktu startowego. Publiczność szaleje, oklaski, wiwaty. Czułem się ak Eddie Orzeł, znaczy ten skoczek który lubił ale niekoniecznie umiał. Powtórzyłem czynność jeszcze dwa razy, publiczność szalała, poza Zenkiem, ktory uciekł się do gróźb karalnych, mówiąc co mi zrobi, jak mu puszczając orczyk linkę w linę nośną zaplączę. Było to bardzo barwne ale mrożące krew w żyłach, teksańska masakra piła mechaniczną to pikuś przy tym był, ale słuchać tego raczej nie chciałem... Taaa. Wziąłem deskę pod pachę, poszedłem do chałupki, zmieniłem parapet na boazerię i wróciłem na stok. Było cudnie i wspaniale, wszystko wychodziło pełna kontrola nad sytuacją. Następnego dnia oddałem sprzęt do wypożyczalni, pan stwierdził, że bardzo go szanowałem bo nawet [pół rysy nie ma. Odpowiedziałem nonszalancko, że sprzęt zawsze szanuję i czasem nawet mógłbym to przenieść na instruktora jakby jakiś się znalazł, ale wszyscy za chlebem do Zakopca pojechali. Natomiast wiem już jedno - buty do snowboardu są z a r ą b i s t e... (cdn)
-
Byłeś ostatnio na nartach - pochwal się.
Gulliwer odpowiedział spyder → na temat → Relacje z wyjazdów
Właśnie wczoraj wróciliśmy. Śnieg zszedł był nieomal całkowicie. Równiez ciężkie warunki w Oszczadnicy na Słowacji - mokry śnieg, muldy i wyłażąca ziemia. Ale było bossko, jak zawsze na nartach. -
Jak sie podchodzi pod Rysy od słowackiej strony to tam jest symbolicny cintorin - znaczy cmentarz po naszemu gdzie są wszystkie groby tych których nie znaleziono.. Naprawdę polecam, to jest cała historia Tatr.....
-
To był zdecydowanie dzień zapalniczki. Rano wstaliśmy i nie czekając na wyciąg podeszliśmy do samochodu. Odpalamy i spadamy, Rajcza i w górę na Ujsoły, tankujemy i jedziemy na Glinki. Fajnie jest, na przejściu nikto je doma, lecimy, po drugiej stronie jest Novot, długi jak cholera, chyba tam zmieniamy kasę. Za sto peelenów dają 870 koron, znaczy 1,15 za 100 koron. Poszło w dół, jedziemy dalej. Dojeżdżamy w sam raz, Oravica, w zasadzie same nasze, łapiemy się od 12.30, jeździmy prawie do 16.00, wjazd plus zjazd to koło 15 minut jest. Aaaa, od razu chciałem snowboarda z instruktorem, snowboard był a instruktor zajęty. Odpuściłem. Po nartach - termalne kupele, bierzemy te dalsze, bez krytego basenu. Się wygrzewamy, temperatura wody 38,5 Celsjusza, dla mnie mało, bo dobrze wygrzewa wnętrze jak jest powyżej 40, jak w Besenowej. Po fakcie jedziemy do knajpy Lux Chata - powyżej basenów. Śmy się ożarli, wracamy. Podjeżdżamy pod Swojskie klimaty. Zostawiamy samochód, ubieramy buty i narty. No i przyzataczał się miejscowy i zabulgotał: BBooonobolisz? Odpowiedziałem niezobowiązująco: Hańjeeeaa.... Na to wcięła się moja kobitka która zna tutejszy dialekt standardowy biegle a pjacki rozumie. Przetłumaczyła: On się pyta, czy palisz. No to oszczędzając sobie dialogu wyjąłem paczkę z kieszeni i poczęstowałem. Poczęstunek przyjęty, wyciągam zapalniczkę i wamać, dramat jest. Nie pali za pierwszym razem, za to odrzut wali kolesia na płot. Do tego niestety system kierowania ogniem się spieprzył, przez dwie minuty nie mogłem, no nie mogłem mu przypalić, cholera. Za ruchliwy był. Następnego dnia bestie dostały gnilca, znaczy dzisiaj zwlokły się z legowisk o 13 ale dalej było fajnie... Do tego właśnie dołącza dzisiaj mój kumpel Zdzicho. No to aparat jest, wyjaśniłem mu, że jak przyjedzie o 24.30 do Zwardonia, to nie jest to niestety Cortina d'Ampezzo i w barach nie czekają na Jamesa Bonda coby mu nadwyżki Martini upłynnić. A najbliższe taryfy są w Żywcu i to też w normalnych godzinach... Cokolwiek jestem zdziwiony, bo żeśmy razem tu bywali.. |Ale nico, jutro zjadę do niego na dół i ciąg dalszy mam nadzieję nastąpi... (cdn)
-
To ewidentnie dzień psa był. Wyszliśmy na oiechotę do samochodu, psia szczęśliwa była w swoim ubranku i z kremem na łapach. Podeszliśmy, ruszamy. Ale widzę że ktoś drogę znieświeżył, znaczy jechał prawą bandą i na sam środek nasypał. No to się zawiesiłem. Poszedłem na stację wyciągu Małego Rachowca, koleś słownie mnie znieświeżył cokolwiek, nie to żeby osobiście, ale odmówił stanowczo użyczenia sprzętu. Cofnąłem się do knajpy, użyczyli. To sie odkopuję, idzie nieźle, za mna koleś w Toyocie Karola, śmy się dogadali, że szarpnie mnie do tyłu. Miałem linkę, szarpnął, odjechałem trochę i poleciałem pod górę, coby miejsce zrobić. Koleś pojechał, zassało go, no kurczę nie będę kretyn, żeśmy go popchali i w dół poleciał. To później, Boshhh, wybacz idiotom, zjechałem na drogę ale niestety tyłem. Śnieg pada, wszystko na biało nico nie widać, to proszę kobitkę, coby szła przede mną i machała. No machała, ale tak że mnie znów poza drogęę wcięło. Pies szalał i świetnie się bawił, ja sie odkopuję, łopata się złamała. Idę do knajpy i proszę o metalową. Dali, bez bluzgów, ku mojemu zdziwieniu. Się odkopuję, później trochę jadę ale widzę, że dwóch metrów brakuje. Łopata się zlamala, to chyba jasne, nie?? :D:D:D Samochód zawisł, bójka wisi w powietrzu, to mówię do kobitki - chodź na kawę, i tak łopaqty sie skończyły...Nic gaździnce nie mówię ale już wiem, że ta metalowa łopata też się rozpieprzyła. Dostajemy kawę, pattrzymy, że jest Zenek - ajent dużego Rachowca, stawiamy mu piwo, ja dzwonię po dyrekcjach dróg krajowych, kto wamać odśnieża ten chłam. W miedzyczasie drzwi knajpy się otwierają, wchodzi jakiś tutejszy i zagaja: Panocku, a to wase auto tak se z boku zaryło?? To mówię, że moje, i pytam grzecznie, czy to jego wypasiona Toyota Land Cruiser z napędem 4x4 tam stoi. Koleś sie deko zdziwił, powiedział, że jego to jest Gniada, a nie żadna Toyota, też ma napęd na 4 kopyta i karmy jej ne złuje, jak mam dwie wolne dychy to mnie wyciągnie Zajęło to w cholerę 10 metrów, auto jak pług działało. Dodzwoniłem się do gościa, który okolice odśnieża, powiedział, że własnie przaejechał i odśnieżył. Faktycznie tak było, zjechaliśmy z Zenkiem na dół, zrobiliśmy zakupy. Odkupiłem plastikową łopatę w kolorze lilaróż ( wiadomo, że dupcią), wspinamy sie na górę. Patrzymy, a ciągnik stoi i kolesie machają. Kazali sie nam cofnąć pod górę i w bok. Temu, co odśnieżał prawe przednie koło jebło, w związku ze szczem koleś wziął drugi ciągnk z pniem drzewa na holu, odśnieżający wbił w pień pług i podniósł przednie zawieszenie i holującego tyłem wspomagał, poczekaliśmy jak przejadą i dotarliśmy z Zenkiem do knajpy. Wiadomo, że obiad, Zenek to piwo z 50 wiśniówki poprosił, ja zazyczyłem sobie żeberka a do tego byli Japończycy i żarli kurę, jak wyszli to obdłubywałem chrząstki dla psia, bo już się wieść rozniosła, że po okolicy lata pies w mundurze NATO i trzeba mu żarcie dawać, bo to znajomych żywina jest.... A teraz w domu jesteśmy i jutro na Słowację jedziemy, do Orawicy, bo snowboard ćwiczył będę i na termalny basen się załapię.....(cdn)
-
Chyba wrzucałem ale mi nie weszło... Zatem zwaliła mi się kolejność ale trudno. Z powodów finansowych zamiast Włoch wyszedł Zwardoń w tym roku. Odjazd w piątek rano był, z planowym półgodzinnym opóźnieniem, 6.30 zamiast 6.00, 5 sztuk plus pies. No to sobie jedziemy, pod Częstochową pierwsza skuteczna policja, niestety.. Wynegocjowane to i owo, jest OK, bez punktów. Do Bielska normalnie, Bielsko - Żywiec to dramat był i taki pozostał, znaczy jest z Bielska ładnie ale się kończy dziurami, co prawda dłubią jak cholera i jak zrobią to fajnie będzie. Przed Zwardoniem skręcamy na Stańcówkę, tamtędy łagodniej. Za przejazdem zakładma łańcuchy i śmigamy na górę jak cholera, przse ostatnim podjazdem, trzask, prask, jebut, łomot... Pękły. Łańcuchy. Oba. Zatem zjeżdżam tyłem w dół, znaczy próbuje kontrolować ześlizg, jakoś to wychodzi, wjeżdżam na podwórko czyjes odwracam samocód. Kolega Syzyf z mitologii stał sie nagle kimś bliskim. Dziadek powiedział, że przejdzie ten kawałek i rozpali w piecu. My wracamy w dół po nowe łańcuchy. Jedziemy do Rajczy, w Soli zamiast baru Solanka jest zwykły spożywczy niestety, sklepy motoryzacyjne w Rajczy (są dwa) - jeden zamknięty, drugi nie ma rozmiarów. Ale mówią, żeby na Ujsoły. W Ujsołach na stacji - ależ bardzo proszę, mają. Wracamy z powrotem. Bajka, wszystko jak należy. Podjeżdżamy pod Karczmę Swojskie Klimaty, jemy obiad, rozmawiamy z Pania Wandą o tym co sie pozmieniało. Ktoś wchodzi - patrzymy - Pan |Z|enek. Zatem radość, walimy cokolwiek z okazji spotkania. Bierzemy bambetle, znaczy najpierw rodzina, ja jeszcze czekam na znajomych. Stoję sobie, podziwiam widoki - patrżę - drzwi karczmy sie otwierają, ktoś wylatuje na zewnątrz. Kolejny człowiek z ekipy wyciągowej, chcę wejść do knajpy ale się nie daje. Dopiero po chwili drzwi się uchylają. Wchodzę - patrzą, że do blokowania służy całkiem przyzwoita belka, poczułem sie jak onegdaj, za dawnych dobrych czasów - to tak jak w kopanej, stałe elementy gry...:D:D:D Znajomi przyjechali, podrzucili mnie samochodem pod górkę. Miałem plecak, laptopa na szyi i w każdej ręce po torbie, zjazd przy księżycu... Bajka. Teraz jesteśmy już trzeci dzień, ferie, sobota i niedziela a ludzi cholernie mało, można jeździć na okrągło... Dziś oddaliśmy narty do serwisu, będa na jutro, pojutrze - Słowacja, Oravica i termalne kupele... Aaaa, mam zamiar wziąść snowboarda i instruktora.. Jakies sugestie ewentualnie???? Jak na razie jest szampańsko...
-
Byłeś ostatnio na nartach - pochwal się.
Gulliwer odpowiedział spyder → na temat → Relacje z wyjazdów
W cholerę, chyba nie weszło.. Zwardoń od wczotraj, mało ludzi duuuż o śniegu...:-)))) -
Byłeś ostatnio na nartach - pochwal się.
Gulliwer odpowiedział spyder → na temat → Relacje z wyjazdów
Super warunki - dzis padał śnieg, mało ludzi... Normalnie rewelacyjie..:D:D:D -
I wreszcie, po tylu latach Słowacji, zdecydowaliśmy się na wariant włoski. Po szukaniu w internecie wybraliśmy ofertę biura Olimp. Była najtańsza, 675 peelenów na twarz za pobyt i transport, z własnej kieszeni 167 Euro na karnet, do tego żarcie. Miejscowość się nazywała Bosco Verde, niedaleko Cortina d ‘Ampezzo i Arabby. Szczyt – Marmolada, najwyższy w Dolomitach, z lodowcem a jakże. No i w piątek ruszyliśmy. Odjazd z Dworca Zachodniego opóźnił się o pół godziny, standard. W sumie przed 17.00 byliśmy w Krakowie. Chwila na knajpę, rzut beretem od Wawelu, Pod smoczą Jamą to się zwało, wzięliśmy Specjał Dratewki czy jakoś tak, schabowy w panierce ziemniaczanej z zapasów c. i k. armii. To faktycznie mogło wykończyć smoka, jeśli nie miał jak raz gorzały pod łapą to inaczej skończyć się nie mogło... Myśmy pili, nie było innego wyjścia. Później to dramat był, przyjechały autokary właściwe i jechaliśmy do Katowic, tam się ludzie dosiadali, później Czechowice-Dziedzice, Bielsko-Biała, jeszcze jakaś miejscowość i wreszcie granica. W sumie jazda po kraju to było jakieś 10 godzin ponad, logistycznie dobrze zorganizowane, fakt ale za długo. Następnym przystankiem miało być Znojmo no i sklep wolnocłowy nas powalił. Nazywa się Excalibur, jest zrobiony na kształt zamku, na górze ryczące smoki, przed wejściem Walkirie i orki, w środku Merlin. Smoki w założeniu miały wydawać mrożące krew w żyłach ryki ale brzmiało to, jakby burczało im w żołądkach – pewnie dotarł tu Dratewka ze swoim specjałem. Ale w środku nie powiem – wybór gorzały ogromny, nawet nalewkę z lamparta mieli. Na miejscu jak zwykle – okazało się, że jestesmy ostatni do rozwiezienia a w dodatku apartament się zwalnia dopiero od następnego dnia. Organizatorzy umieścil nas w hotelu, więc sobie nie krzywdowaliśmy ale 36 godzin w autokarze to jednak za dużo. Hotel się nazywał Pineta, cholera, ta literka na początku cokolwiek nam nie pasowała.... Następnego dnia – jazda busem do wyciągów na Passo Padon. Zjazd na dół, tam jest jedno miejsce wąskie gdzie się ludzie tłoczą, jeszcze jeden wjazd dalej – no i wreszcie Sella Ronda na horyzoncie – zrobiliśmy sobie wycieczkę dookoła, 23 kilometry zjazdów, ponad 14 km w kolejkach – no bajka, absolutna bajka. Na temat nart nie będę pisał to kurczę, przepiękne szusowanie było. Warunki mieszkaniowe w apartamencie były niezłe – na 6 osób 3 sypialnie, 2 łazienki, salon, kuchnia no i Nieustraszony Zabójca Kabanosów czyli kota dolomicka, która się przyplątała. Nie byliśmy pewni płci ale konsylium 3 doświadczonych ginekolożek po dokładnym obejrzeniu zwierzaka stosunkiem głosów 2 do 1 orzekło ze kota jest płci damskiej. Upodobał sobie nasze (Teraz Polska!) kabanosy. Z nart zjeżdżaliśmy koło 17, robiliśmy żarcie a później był brydż. Tydzień bez telewiora i kompa – to jest to. Z rzeczy ciekawych to w Sottogudzie, miejscowości obok mieszka znany artysta plastyk, Claudio di Biasio, znaczy rodzinne przedsięwzięcie bo sklep prowadzi Ermano di Biasio a trzeci brat podobno ma małą hutę żelaza, bo sądząc po ilości produkcji to spokojnie artysta zużywa wszystko co huta wytopi. Nie zrobiłem zdjęć ale jest tam dużo ptactwa nadnaturalnej wielkości, podobno artysta zrobił kasę dostarczając mafiom oksydowane ryby podczas wojen (rybacy strajkowali a formy musiały być przestrzegane), ludzie mówili że to jego ryby zagrały w słynnej scenie z Ojca chrzestnego ale o takie rzeczy lepiej nie pytać. Zaprzyjaźniliśmy się z właścicielką sklepiku spożywczego, nawet umiała po polsku trochę bo jak mówiliśmy mleko to wiedziała o co chodzi a cebula po włosku to jest cipola. Pani Theresa startowała w wyborach, obiecaliśmy ze będziemy ja popierać. Z akcentów folklorystycznych to jedliśmy przetwory mleczne od wujka Adolfa, znaczy jest duża mleczarnia w Berchtesgaden i stamtąd było mleko i przetwory. Wziąłem sobie kiedys na próbę serek Mascarpone, Pani Theresa powiedziała że mi go odda gratis bo cokolwiek przeterminowany jest. Potanowilem zaryzykować, w końcu co gratis to gratis, później co prawda przyszła refleksja, że V I to też były gratisy tegoż autora ale jakoś nikt się z nich nie cieszył... W każdym razie zaryzykowaliśmy i stwierdziliśmy że zjemy go solidarnie, razem. Zjedliśmy. Nikomu nic nie było a serek był naprawdę pyszny. Do tego wino naprawdę tanie jak u nas, pizza świetna. W sumie rewela, następnego roku pojechaliśmy tam ale już samochodem... (cdn)
-
:white Whale - turystyczno-schroniskowe klimaty, znamy, a jakże..:D:D A herbatki prądowe bosskie są...
-
Adaci - z dziecmi to chyba wszyscy mieli jakies specjalne jazdy..:D:D:D
-
Oprawca oczywiście muzyczny, grał na gitarze, dzieciaków masa była i wreszcie dorośli mieli czas dla siebie, co ważne jest dla higieny psychicznej. Artur dawał koncerty dzieciom i nam, można było poryczeć, dla dzieciaków konkursy i dyplomy były za jazdę na nartach. Nasze dziecko śmigało gdzieś po stokach, bo samodzielne już było bardzo. Sposób myślenia dzieciaków był cokolwiek inny, na przykład domagały się piosenki o kolejce. Myśmy w ogóle nie kojarzyli o co im chodzi dopiero jak zaśpiewały: hej, ha kolejkę nalej, Hej ha puchary wznieście... załapaliśmy o co chodzi. Od czasu kiedy na dole mieszkali jacyś dziwni ludzie którym wszystko wieczorem przeszkadzało, gospodarze lokowali nas osobno, z dostępem do sali jadalnej na zapleczu. Na górze były 3 pokoje i dwie łazienki, do tego na korytarzu były wnęki ze stolikami, było miejsce na życie towarzyskie. Jak Artur pograł dzieciom na dobranoc to siadywaliśmy z Beherowką i ryczeliśmy różne piosenki, wykonując przy tym tańce i inne figury choreograficzne, czasem waliło się w stół do taktu, nie śpiewaliśmy może przesadnie harmonijnie ale za to głośno. Dzieciaki spały za ścianą i nico im to nie przeszkadzało. To było przydatne później, podczas któregoś z Sylwestrów dzieci normalnie poszły spać, za to rano jeden taki co się na trąbce uczył dał popisowe solo przed dziewiątą. Buty śmigały w powietrzu ale miał refleks i uchylić się zdołał. Nie będę opisywał zjazdów na nartach bo nic specjalnego się nie działo, było świetnie a do tego rewelacyjnie towarzysko. Z pogodą - jak to z pogodą, raz lepiej raz gorzej, jak było wietrznie i zimno to mi się Zwardoń i Milord przypomiał, on w złą pogodę zawsze chciał gigantofony na szczytach instalować, zeby Wagnera pouszczały. Szczególnie cwał Walikiri mu pasował - tam para ratam, tam para ratam param para.. IIIIHAHAHAHAAAA Chyba ze dwa Sylwestry tam spędziliśmy, jeden był zbliżony do dramatu bo przy odpalaniu rakiet przez Gospodarza tata Wyjcopysiów oberwał rakietą tuż nad łukiem brwiowym, normalnie 2 centymetry niżej i byłby koszmar, nie mówiąc o tym, że rakieta odbiła się na 3 metry i dopiero wtedy zaczęła pluć ogniem. Sylwestry międzynarodowe były – Czesi, Węgrzy, Ukraińcy i Rosjanie. Ja mam zwyczaj jeżdżenia w dziwnych nakryciach głowy i dzięki temu rozpoznawalny byłem, zdarzyło się parę razy Borovicke na koszt firmy wychylić. Doszedł do tego jeszcze jeden ważny element – hokej. Potomstwo gospodarzy zabrało mnie kiedyś na mecz hokeja. Od tej pory chodziliśmy regularnie, hokej na żywo to super zabawa jest, dziecko zostało fanką Popradu i strasznie jej się to podobało. Walą się o bandy, krążki śmigają w powietrzu, kije się łamią, bramki strzelają, co chwila jakaś draka... Rewela!! Do tego poznaliśmy, gdzie są granice opieki nad dzieckiem - to czasem dramat bywa. Siedzimy przy stole, pijemy Beherowkę, dziecko się bawi na korytarzu przed sypialnią i nagle stuk, łomot i widzimy, że kochane maleństo 2/3 prawej górnej jedynki ma kompletnie ukruszone. Koszmar. Po powrocie z nart pani dentystka się popłakała na widok zęba. Na szczęście dzieci izęby rosną, teraz to jest mniej niż jedna trzecia ale i tak byliśmy w odległości niespełna jednego metra od niej. I nic nie można było zrobić. Ale też jasnym się stawało, że to apogeum jest i gdzieś dalej ruszyć się trzeba będzie. Zatem ruszyliśmy do Włoch, to było jeszcze lepsze, ale zanim zacznie się włoska epopeja to jeszcze nawiążę do Słowacji. Wracając z Włoch zajechaliśmy odwiedzić stare miejsca, to było po burzy słynnej. Kiedyś jadąc od Popradu jechało się prosto w ciemność, tylko na górze Łomnica świeciła. Teraz – u podnóża Tatr łuna świateł, wszystko widoczne, wokół połamane drzewa. Bosh, prawie płakaliśmy na widok zniszczeń. Ludzie mówili, że na pół godziny przed wielkim wiatrem wszystkie zwierzaki zeszły na dół, nagle w Smokovcach na ulicach pojawiły się sarny, dziki i wszystko co w lesie żyło. Późnij przyszedł wielki wiatr i drzewa waliły się jak zapałki. Do tej pory nie wszystkie wiatrołomy zostały usunięte a taki las – cóż – trzeba poczekać pięćdziesiąt lat zanim się odnowi. (cdn)
-
ładne...:D:D:D Całkiem fajnie się robi...:D:D:D
-
Przyszedł sezon trzeci. Pojechaliśmy z trójką dzieciaków, znaczy młodsze, starsze i siostrzeniec. Byli również nasi znajomi z dwójką. Po prostu rewelacyjnie. Wyglądało to tak, że Kaśka wreszcie wyszła z koszar, znaczy te wszystkie umiejętności które nabyła zaczęła składać w jedną całość, jak klocki. Ona była dużo młodsza od pozostałych, tak więc popołudniami reszta ją cokolwiek lekceważy ła ale na stoku to inna rozmowa - jeździła tak samo jak oni. Za to ją szanowali i było to widoczne.Myśmy tylko z daleka patrzyli jak sobie radzi a szło jej naprawdę świetnie. Do tego był to ostatni wyjazd z Natalką.. Natalka to jest Natalia Kukulska jako dziecko - edukowaliśmy Kaśkę muzycznie i na nasze nieszczęście najbardziej jej się spodobała Natalka - Puszek Okruszek, Co powie tatana i inne takie. Drogę mierzylśmy w Natalkach - znaczy ile razy chodziła kaseta bez przerwy. Na Słowację jedzie się około 9 natalek. Znienawidziłem to. Podobno jeszcze trzy lata później jak przypadkiem usłyszałem Kukulska w radio to twarz mi siniała. Ale narty stały się czystą przyjemnością. Kolejny sezon był znów w Nowej Lesnej. W owym czasie ludzie się skarżyli na słowackie żarcie, myśmy takiego problemu nie mieli. Pani Glejdurowa z pochodzenia węgierka była i kuchnię miała opanowaną perfekcyjnie. Nasze ulbione zupki to czesnakowa i paradajkowa - znaczy czosnkowa i pomidorowa. Jeszcze bylism zapraszani prywatnie jak Węgrzy karpia z Balatonu przywozili, to sie nazywało halasle, cos na kształt uchy albo bouillabaise, zarąbista zupka rybna na karpiu. Mlask! Drugie dania to już poezja była diavolska pochuta, bravcove rizene, gulasz... Była jakaś para z dwójką dzieci, odetchnąłem z ulgą, bo oznaczało to, że jednak będzie towarzystwo dla dziecka na wieczór. Słowację już znaliśmy, robiliśmy za przewodnków i jeździliśmy razem po stokach, dziecko wyrobiło się bardzo, tamte dzieci – matko dramat to był, wyły strasznie, wierzgały, rodzice krzyczeli, ja miałem ubaw wielki, bo już nie miałem problemu, najwyżej pierwszy raz razem z dzieckiem na nowym wyciągu wjechać, utarł się termin Wyjcopysie na takie zachowania. Za to wieczory wreszcie fajne były, tata Wyjcopysiów piwo lubił, ja też, kobitki sobie gadały, dzieciaki się bawiły, sielanka. Zresztą zaprzyjaźnilismy sie i do tej pory spotykamy się na różnych imprezkach. Postanowiłem numer rodzinie zrobić i na Łomnicę pojechać. Górka uczciwa, na samej górze krzesełka chodzą, stromo jest i czasem wylodzone. No to zjeżdżamy, ja z dzieckiem, kobika sama, na szczęście mgła była i nie za bardzo górę było widać. W pewnym momencie patrzę, kobitka się wywraca i leci na dół na plecach, nie było to szybko, ale nieubłaganie. No pomóc jej nie mogę, bo mam dziecko, jakiś facet się znalazł, nartę jej podrzucił, długo to trwało zanim stanęła na nogi, z trudem, wreszcie zjechała na dół. Uff. Później, jak już zobaczyła, z jakiej góry kazałem jej zjechać miała żądzę mordu w oczach. Uciekłem do Motorestu U Raimunda i całe trzy godziny siedziałem w barze zanim jej przeszło. Później jej wytłumaczyłem, że ma w biografii Łomnicę zaliczoną. Wtedy też zaczęliśmy odgrywać naszą scenkę ulubioną pod tytułem Rodzice. Kochająca Mamusia wystawia twarz do słońca, pije leniwie warene wino, pali papierosa i nie otwierając oczu mówi: Gdzie nasze kochane maleństwo? Wredny Tatuś, mając zamknięte oczy, chłepcząc piwo odpowiada: YHYYYYYOOOO AAAAMMM KUUUU co ma znaczyć: Jeździ o tam, na stoku. Kochająca mamusia, słysząc po głosie, że Wredny Tatuś oczu nawet nie otworzył ( jak ona cholera to robi?) mówi z wyrzutem: bo ciebie to o nic poprosić nie można, w ogóle Ci na nas nie zależy, nie obchodzi cię, co się dzieje z naszym kochanym maleństwem i w ogóle … Wredny Tatuś, wzdychając ciężko odejmuje sobie piwo od ust, i pewnym tonem mówi: O tam, widzę ją! Kochająca Mamusia wyczuwając, że Wredny Tatuś nie poruszył się nawet mówi: Tak, bo ty tylko byś piwo pił i na kanapie leżał, wszystko sama musze robić, nawet teraz poopalać się nie mogę, bo Tobie dzieckiem nie chce się zająć, i nierówno opalona będę przez ciebie! Wredny Tatuś jęczy, ściąga nogi ze stołu, wstaje i patrzy: – No mówiłem, że jest na tamtym wyciągu. Kochająca Mamusia popija warene, Wredny Tatuś wali się z powrotem na krzesło, chłepce piwo, zamyka oczy. Cisza, spokój. Kochane Maleństwo zjeżdża ze stoku, zdejmuje narty, skrada się po cichu za plecami Kochającej mamusi i Wrednego Tatusia po czym robi: ŁŁAAAAAAAAA!!!!! Kochająca Mamusia oblewa się winem, Wredny Tatuś dławi się piwem, Kochane Maleństwo się śmieje i życzy sobie naleśniki i czekoladę. Kochająca Mamusia mówi z wyrzutem: ty nawet dziecka wychować nie umiesz, popatrz kostium zaplamiony mam całkiem, no to idź i przynieś jej te naleśniki. Wredny Tatuś jęczy głośniej, wyciera się z piwa i idzie stanąć w kolejce po naleśniki, patrzy porozumiewawczo na barmana, Pana Kryszszaka, ten kiwa głową, podaje te cholerne naleśniki, czekoladę i rum dla Wrednego Tatusia, Tatuś robi szybki wychył i odprężony wraca na łono życia rodzinnego. Później zaczęły sie jazdy z Oprawcą ale to inna historia... (cdn)