Rozwiń to w wolnej chwili. Interesuje mnie szczególnie ta lista płac. Nieco wcześniej w swoim poście cytowałem oficjalne statystyki. Ci, którzy deklarują chęć zaszczepienia są w zdecydowanej mniejszości. Oby twój ojciec łagodnie przeszedł Covid. ........ https://www.onet.pl/...nl16vf,79cfc278 Lekarka: odsyłamy pacjenta, jeżeli uważamy, że nie umrze w drodze do domu - Przed naszym szpitalem stoją kolejki karetek pogotowia. Zespoły ratownicze grożą nam, nagrywają nas na kamery w telefonach, pytając, ile czasu mają czekać z pacjentem. A ja mam zajęte wszystkie łóżka, więc im odpowiadam, że muszą czekać albo na śmierć pacjenta, albo moją - mówi Onetowi lekarka zatrudniona w szpitalu na Solcu. To jedyna placówka dla pacjentów niecovidowych na południu Warszawy. Sytuacja jest dramatyczna. Nasza rozmówczyni jest osobą rozpoznawalną w środowisku lekarskim, dlatego prosi o anonimowość. Zdecydowała się na rozmowę, bo - jak mówi - doszła do psychicznej i fizycznej granicy swoich możliwości i tylko w upublicznieniu obecnej sytuacji warszawskich szpitali widzi jakąkolwiek szansę na zmianę położenia pacjentów. Twierdzi, że nigdy w jej karierze nie umierało ich tak wielu. Przedstawiamy jej relację. Solec: przepełnione kostnice Szpital na Solcu stał się jedynym niecovidowym szpitalem dla całego południa Warszawy. To oznacza, że przyjeżdżają do nas karetki z Ursynowa, Stegien, Wilanowa, Mokotowa, Śródmieścia, ale także miast leżących na południe od stolicy, jak Piaseczno, Góra Kalwaria, a nawet Kozienice. Na tym obszarze mieszka około 2 mln ludzi, a nasz szpital liczy około 100 łóżek, w tym 32 łóżka na oddziale wewnętrznym. Czy wiceprezydent Paweł Rabiej znał topografię Warszawy, podejmując tę decyzję? To jasne, że nie jesteśmy w stanie obsłużyć tak wielu ludzi. Stajemy przed dramatycznymi wyborami, kogo przyjąć do szpitala, a komu odmówić. Doszliśmy do punktu, w którym zastanawiamy się, czy przyjmować pacjenta z chorobą nowotworową i niedokrwistością na granicy życia i śmierci. Postawiono nas w sytuacji, w której odsyłamy pacjenta, jeżeli uważamy, że nie umrze w drodze do domu. Dziś, jeśli człowiek wymaga specjalistycznej opieki lekarskiej, to covid jest dla niego bonusem, bo z nim ma szanse w ogóle dostać się do szpitala. Bez covidu nie przyjmą go nigdzie. Jedynym wyjściem jest natychmiastowe odcovidowanie większej liczby szpitali. Ale Ministerstwo Zdrowia i Biuro Polityki Zdrowotnej wciąż marnują czas. Kiedy z nimi rozmawiam, to słyszę, że spotkają się na dyskusję jutro lub pojutrze. A co ja mam zrobić z pacjentami, którzy umierają już dziś? Od wielu lat jestem lekarką i przez całe swoje życie nie miałam tylu zgonów na SOR i na oddziale wewnętrznym. Trzy tygodnie temu mieliśmy taki okres, że nie wiedzieliśmy, co robić ze zwłokami w kostnicy. Przed epidemią covida miałam może 10 zgonów na pół roku. Teraz mam 10-20 zgonów w ciągu miesiąca. W niecovidowym szpitalu masowo zakażamy się covidem Patologia polega też na tym, że Solec, który jest szpitalem niecovidowym, uczyniono jednocześnie naczelnym szpitalem diagnostycznym. To oznacza, że przywozi się do nas wszystkich pacjentów z podejrzeniem covidu z całego południa Warszawy, abyśmy my ten covid potwierdzili lub wykluczyli i dopiero wtedy wysyłali potwierdzone przypadki do szpitali covidowych. My musimy przyjąć podejrzanych o zakażenie i wykonać im specjalistyczny test genetyczny. Na wynik testu czeka się około doby, więc ci chorzy leżą w izolatce. Sala izolacyjna jest dawną salą reanimacyjną, więc nie ma tam wiele miejsca. Mieszczą się ledwie dwa łóżka obok siebie, do których na siłę dostawiliśmy w poprzek jeszcze jedno. Ale to i tak za mało, więc wyrzuciliśmy wózki z wózkowni – pomieszczeniu, które nie służy do leczenia – i tam zrobiliśmy czwarte miejsce. Tak wygląda nasz oddział zakaźny. Wszystko to jest robione prowizorycznie. Śluza prowadząca do izolowanych pacjentów jest wykonana z namiotu ogrodowego kupionego w Castoramie. Mamy do tego kombinezony. Ale jeśli lekarz jest w środku, to nie może prowadzić czynności przy niecovidowych pacjentach, albo przyjmować pacjentów od zespołów ratowniczych. Kiedy wychodzimy stamtąd, to przebieramy się i biegniemy do zwykłych pacjentów, oczywiście o prysznicu i całkowitej dezynfekcji nie ma mowy. Część ludzi przyjeżdża do diagnozy już z poważnymi dusznościami, więc musimy podłączyć ich do respiratorów. To wszystko dzieje się na tym samym SOR, który stał się jednocześnie salą zakaźną do diagnozowania covida, salą intensywnej terapii, gdzie chorzy leżą pod respiratorami oraz salą, w której udziela się zwykłych porad dla chorych. Siłą rzeczy ci wszyscy ludzie mieszają się z sobą. A dodatkowo przyjmujemy ludzi ze wskazań socjalnych. To są zwykle ludzie żyjący w skrajnie biedzie lub bezdomni, bardzo zapuszczeni, z wszami. Musimy tych chorych umyć, więc pełnimy dodatkowo funkcję łaźni miejskiej. Mamy też mnóstwo pacjentów z teleporad, którzy w ogóle nie powinni przyjeżdżać do szpitala. Teleporady wyglądają ładnie w telewizji, ale w rzeczywistości prowadzą do wynaturzeń. Lekarzowi z teleporady w sprywatyzowanej ochronie zdrowia najwygodniej jest skierować pacjenta na SOR, bo tam wykonają mu wszelkie badania za państwowe pieniądze. Najłatwiej wysłać pacjenta z byle czym do szpitala, tak na wszelki wypadek. W efekcie mamy zalew pacjentów, którzy nie wymagają żadnej interwencji, za to mogą zarazić się covidem. Zaznaczam, że na SOR jest tylko jeden lekarz. Nawet reanimacja w toku nie zatrzymuje przysyłania nam karetek z kolejnymi chorymi. Kiedy w czwartek prowadziłam reanimację i prosiłam, żeby nie przysyłano mi wtedy karetek, to one i tak nadjeżdżały, a ich załogi czekały, aż skończę, niemal zaglądając mi przez ramię. Proszę sobie więc wyobrazić, w jakim stanie psychicznym mogę być ja i moi koledzy po 14 godzinach pracy w takim trybie. Pomieszanie pacjentów covidowych i niecovidowych na SOR to jeden z powodów, dla których nasz szpital pada. Chora jest cała chirurgia, oprócz ordynatora, i połowa składu lekarskiego na ortopedii. Szpitale covidowe nie chcą przyjmować Covid rozsiewa się po naszym szpitalu także dlatego, że nie jesteśmy w stanie odesłać zakażonych pacjentów do szpitali covidowych, bo one po prostu nie chcą ich przyjmować. Mieliśmy przypadek 42-letniego policjanta z Wilanowa. Ten młody człowiek został przywieziony do zdiagnozowania z podejrzeniem covida, ale już z zaburzeniami węchu i smaku, gorączką i dusznościami, czyli wszystkimi objawami typowymi dla tej choroby. Otrzymanie wyniku testu na covid zajmuje około doby. Tylko że ten policjant w ciągu siedmiu godzin od przyjazdu do nas zaczął się gwałtownie pogarszać. Spadała saturacja, zaintubowałam go i podłączyłam do respiratora. Kiedy rano następnego dnia przyszłam do pracy, miał śladową saturację na poziomie 30 proc. [saturacja poniżej 90 proc. świadczy o niewydolności – red.], był siny i praktycznie umierał. Miał żonę i małe dziecko. Żona płakała, a ja nawet nie miałam czasu rozmawiać z nią przez telefon, bo musiałam go ratować. Jednocześnie przez cztery godziny próbowałam przenieść go do szpitala covidowego na Wołoskiej – bez skutku. Nie działały na nich żadne argumenty – że młody, że ciężka niewydolność oddechowa, że potwierdzony covid, że policjant, a Wołoska to przecież szpital MSWiA. W końcu powiedziałam im, że zadzwonię do prokuratora i złożę zawiadomienie, bo dla mnie to jest zbrodnia. Powiedziałam, że nigdy w życiu tego nie robiłam, ale teraz to zrobię, bo to co się dzieje, przekracza już moją barierę psychiczną. Kilkanaście minut później oddzwonili z wyjaśnieniem, że nie mogą przyjąć tego policjanta, bo nie ma chorób towarzyszących. Zapytałam, o jakie choroby towarzyszące im chodzi. Odpowiedzieli, że nie ma tętniaka, zawału serca, udaru mózgu i tym podobnych, bo oni przyjmują tylko z chorobami towarzyszącymi. Więc skoro nie miał chorób towarzyszących, to miał leżeć i umierać u mnie. Zabrali go w ostatniej chwili. Potem widziałam w internecie, że policjanci robili dla niego zbiórkę krwi. Wyszedł z tego, zadzwonił do mnie w zeszłym tygodniu z podziękowaniami. Doradca prezydenta Dudy trafia na Solec Trafił też do mnie doradca prezydenta Dudy. Poczuł się źle, więc wpadł na pomysł, że zrobi sobie wymaz w punkcie stacjonarnym od ulicy Kruczkowskiego w moim szpitalu. Po półtorej godziny stania w kolejce na zimnie zrobiło mu się jeszcze gorzej, więc wszedł do szpitala. Kiedy do mnie trafił, miał już gorączkę i duszności. Powiedział mi, że pierwszy raz w życiu nie poszedł do pracy, bo tak źle się czuje. W ogóle nie wspominał, że jest doradcą prezydenta. Wieczorem trafił do sali izolacyjnej, a już rano miałam jego pozytywny wynik na covid. Pogarszała mu się saturacja, więc zadzwoniłam na Wołoską, żeby jak najprędzej przetransportować go tam. Odmówili mi, tłumacząc, że przyjmują tylko pacjentów pod respiratorem. Dziwnym trafem, kiedy mam pacjenta pod respiratorem, to mówią, że przyjmują tylko takich bez respiratora, a kiedy mam pacjenta bez respiratora, to przyjmują pod respiratorem. Ja wtedy wciąż nie wiedziałam, że jest doradcą prezydenta. Ale w końcu dowiedziałam się o tym. Kiedy potem zadzwoniłam do jednego z głównych lekarzy na Wołoskiej i po dłuższej rozmowie on znowu odmówił przyjęcia, to powiedziałam: "Dobrze, ja tylko chciałabym zaznaczyć, że pan jest doradcą prezydenta Dudy, więc gdyby były w tej sprawie do państwa jakieś telefony, to proszę powiedzieć, że ja dzwoniłam, ale wy go nie przyjęliście". On wtedy: "To czemu pani wcześniej nie powiedziała?" A ja: "Bo pytał mnie pan o wszystko, o EKG, o tomografię, ale o to, czy jest doradcą prezydenta, to akurat nie". Kwadrans później dostałam SMS-a, że SOR na Wołoskiej oczekuje. Naprawdę nie wiem, kogo przyjmuje Wołoska i na jakich zasadach. To jest szpital, który ma oddział dializ, a ja nie mogłam wysłać do nich umierającej pacjentki wymagającej dializy. Patologia Stadionu Narodowego Przekazanie pacjenta do szpitala na Stadionie Narodowym jest praktycznie niemożliwe. Mnie nie udało się jeszcze wysłać tam ani jednego z moich chorych. Żeby tam trafić, trzeba mieć doskonałe wyniki i być młodym człowiekiem. Jeden z moich pacjentów miał zespół Gilberta i wrodzoną żółtaczkę. On nie był na nic chory, po prostu miał wrodzoną wadę i z tego powodu enzym wątrobowy na poziomie 1,1 mg%. Nie przyjęli go, bo przyjmują tylko do limitu 1,0 mg%. To są czysto matematyczne limity, które nie mają nic wspólnego z medycyną, a już na pewno nie z ludzkim podejściem do człowieka. Inny mój pacjent z covidem miał świetne wyniki i 40 lat, więc młody człowiek. Miał wprawdzie złamaną nogę, ale i tak mógł się poruszać o kulach. Też go nie przyjęli, z powodu tej nogi. W końcu przestaliśmy podejmować próby wysyłania pacjentów na Narodowy. Szkoda czasu. Z drugiej strony dochodzi tam do tak absurdalnych sytuacji, że jedna z moich koleżanek – znana osoba, więc nie wymienię nazwiska – leżała na Wołoskiej. Po pięciu dniach zrobili jej test i uznali, że jest zdrowa, więc powiedzieli jej, że niedługo ją wypuszczą do domu, ale najpierw przewiozą ją na Narodowy. Kiedy zapytała dlaczego, to odpowiedzieli, że stamtąd będzie miała bliżej do domu, bo mieszka na Saskiej Kępie. Przywieźli ją na Narodowy i po chwili wypisali. Do szpitala na Narodowym przyjeżdżają lekarze, żeby otrzymać dodatek covidowy. Zarabiają po kilkanaście tysięcy złotych za stanie przy pustych łóżkach. Ja w niecovidowym szpitalu zarabiam 6 tys. miesięcznie i razem z moim zespołem padam na twarz ze zmęczenia, mając na co dzień pacjentów covidowych. Ludzie z nowotworami nie mają szans Zgłasza się do nas coraz więcej pacjentów w fatalnym stanie nowotworowym. Często są to ofiary teleporad. Mam pacjentkę, która w marcu zgłosiła się do teleporady z bólem piersi. W tamtym czasie przewróciła się na torach tramwajowych, więc lekarka z teleporady uznała, że w wyniku upadku zrobił jej się ropień na piersi. Więc przez kolejne trzy miesiące leczyła ją antybiotykami. A to był guz piersi, wtedy całkowicie uleczalny. Kiedy jednak ta kobieta trafiła do mnie w listopadzie, pierś powiększyła się tak bardzo, że nie mieściła się już w staniku. Załatwiłam jej miejsce w szpitalu onkologicznym na Wawelskiej, ale lekarze stamtąd powiedzieli mi, że niestety wszędzie są już, a guz jest nieoperacyjny. Chaos w organizacji szpitali covidowych i niecovidowych jest tak wielki, że niektórzy pacjenci w ogóle nie mają się gdzie leczyć, jak na przykład pacjenci onkologiczni. Z powodu zakażeń lekarzy zamknięto chirurgię w Instytucie Onkologii na Wawelskiej, więc stanęły wszystkie operacje onkologiczne. A w Centrum Onkologii na Pileckiego prowadzi się tylko operacje dla chorych onkologicznych bez covidu. Gdzie więc mają się leczyć pacjenci onkologiczni z covidem? To jest akurat wyjątek, bo zwykle to dla pacjentów niecovidowych nie ma miejsca w Warszawie. To są nieprawdopodobne ludzkie dramaty. A z Ministerstwa Zdrowia nie rozmawia z nami nikt. Ratownik: kiedy przyjmiecie pacjenta? Lekarz: kiedy umrze inny pacjent, albo ja Przed naszym szpitalem stoją kolejki karetek pogotowia. Zespoły ratownicze grożą nam, nagrywają nas na kamery w telefonach, pytając, ile czasu mają czekać z pacjentem. A ja mam zajęte wszystkie łóżka, więc im odpowiadam, że muszą czekać albo na śmierć pacjenta, albo moją. Ja nie potrafię im odpowiedzieć na pytanie, kiedy ktoś umrze na moim oddziale. Te zespoły ratownicze są kierowane do nas przez często niedouczonych dyspozytorów. I taki dyspozytor przysyła mi karetkę z motocyklistą po wypadku, który ma gałkę oczną na wierzchu i olbrzymi krwiak mózgu, do mojego szpitala, w którym nie ma ani oddziału neurologii ani neurochirurgii, czyli nie ma ani lekarzy ani sprzętu do ratowania tego motocyklisty. Dyspozytor, który skierował do nas tego motocyklistę, nawet nie wiedział, jakie oddziały mamy w szpitalu. U nas ten motocyklista nie miał szans na przeżycie. Często przywożą do nas pacjentów z zatrzymaniem moczu, ale bez covida. U nas nie ma urologii, więc nie jesteśmy w stanie takim pacjentom w jakikolwiek sposób pomóc. Urologia jest w szpitalu na Orłowskiego, ale z niego zrobiono szpital covidowy, więc pacjent z zatrzymaniem moczu może tam dostać pomoc, ale tylko wtedy, jeśli jest chory na covid. Będąc jedynym niecovidowym szpitalem w południowej Warszawie nie możemy pomóc pacjentom, którzy wymagają leczenia neurologicznego, neurochirurgicznego, urologicznego, kardiologicznego, pulmonologicznego. Jako szpital w randze powiatowej mamy tylko oddział wewnętrzny, chirurgię, ginekologię z położnictwem i ortopedię. To wszystko. Karetki jeżdżą jak obłąkane do przypadkowych szpitali, a pacjenci są ofiarami niedouczonych dyspozytorów. Szumowski był moim studentem. Jest mi wstyd Kiedy w szpitalu na Stadionie Narodowym wciąż dostawia się nowe łóżka, które stoją puste, u nas bez przerwy leżą pacjenci na starych, rozsypujących się łóżkach. Dlaczego nam nie przekażą tych łóżek? U nas byłyby naprawdę wykorzystywane. Kiedy w szpitalu na Stadionie Narodowym nie brakuje niczego, nam każe się wietrzyć maseczki z filtrami. Kiedy ja tuż po pobraniu wymazu od osoby podejrzanej o covid wysyłam ten wymaz do laboratorium, to jeden z moich szefów proponuje, żeby wysyłać wymazy nie częściej niż dwa razy na dobę, bo to zmniejszy koszty transportu. A tu się liczy każda minuta, żeby jak najprędzej móc wysłać pacjenta do covidowego szpitala, gdzie będzie miał zapewnioną właściwą opiekę. Kiedy kończą się testy antygenowe to nie mamy funduszy, żeby kupić nowe. Mówię oczywiście o miarodajnych testach antygentowych Abbotta, a nie jakimś całkowicie niewiarygodnym koreańskim g..., które zakupił rząd. Były minister Szumowski był moim studentem i mi jest po prostu wstyd. I kiedy brakuje nam dosłownie wszystkiego, to w naszym szpitalu montuje się duże ekrany oraz urządzenia do wydawania numerków do kolejki dla karetek pogotowia w ramach programu „Top SOR”. Natychmiast odcovidujcie szpitale! Potrzebne jest natychmiastowe odcovidowanie szpitali. Przecież w podobnej sytuacji jest Szpital Bielański, który z kolei zaopatruje całą północ Warszawy. Dziś dzwonił do mnie kolega z tego szpitala i mówił, że mają 14 operacji do wykonania i są na granicy wytrzymałości. Pytał, czy nasza chirurgia może im pomóc. Ale nasza chirurgia jest cała chora, łącznie z pielęgniarkami. Został tam tylko zdrowy ordynator, który dzwoni do mnie i pyta, co on może zrobić. Nic nie może zrobić, bo wszyscy są chorzy. Przez 40 lat była nauczycielem akademickim, więc wszędzie są moi studenci. Oni wiedzą, jaki jest mój stosunek do chorych, więc dzwonią i szukają u mnie pomocy dla swoich chorych. A ja nie mogę im pomóc, bo tej pomocy już nie ma.