a_senior
Members-
Liczba zawartości
2 220 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
12
Zawartość dodana przez a_senior
-
Oj dzięki. To jedyna osoba z bliskich, która przeszła CV. Jej szefowa z Luksemburga, pani chirurg, też przeszła lekko z anosmią. Jej sąsiadka (Holenderka) przeszła bez objawów.
-
Dzięki wielkie. Dużo lepiej niż google. IMHO.
-
yoss, mała prośba. Mógłbyś pokolorować na myheritage.pl to zdjęcie. Chce porównać z google, bo akurat to google pokolorował. Zdjęcie na Wawel z albumu mamy. Lata 30 zeszłego wieku. https://photos.app.g...4AD7gv7ExBHxmG9
-
Skądże znowu. Faktycznie zyskuje. Przemyślę kwestię. Zobaczę czy google photos nie ma tej opcji. Gdzie może być to schronisko? Na google photos anonsują koloryzację już od 2018 r. Poczeka jeszcze chwilę. Dzięki yoss za sugestię bo sam na to bym nie wpadł. Aha, i jeszcze coś. To nie narty połączyły moich rodziców. To moja mama nauczyła ojca jeździć na nartach, o czym niedawno dowiedziałem się od starszej kuzynki.
-
Jeszcze mi się przypomniało. Lata 60-te XX wieku. Coniedzielne wyjazdy z ojcem na Kasprowy. Początek kwietnia. Gąsienicowa. Oczywiście żadnych ratraków wtedy nie było (ok. 1965 r.). Miękki, zmrożony po wierzchu śnieg, z paskudą cienka warstewka lodu na wierzchu. Gdzieś na płaskim odcinku padłem na twarz. Tzn. rozjechały mi się narty na boki a ja zaryłem twarzą w śnieg, a ścisłe w jego zmrożona wierzchnią warstwę. Skutki wizualne opłakane. Twarz wyglądała jakbym dostał niezły łomot. I w szkole (liceum) oczywiście wszyscy dopytywali mnie kto mnie tak załatwił.
-
Czyli nie jest tak źle z hamowaniem silnikiem przy automatach. Myślę, ze takie intensywne hamowanie im bardzo nie szkodzi. Pytałem z czystej ciekawości. Nie jestem zainteresowany automatem, decydowanie wolę manual, ale... who knows. Na pewno dużo wygodniej jeździ się z automatem w mieście i w korkach. Tyle że wg mojej definicji po mieście samochodem powinni jeździć wyłącznie inwalidzi lub kobiety w zaawansowanej ciąży. Oczywiście nie mówię o dostawach i kurierach. Reszta na piechotę, rowerach lub transportem publicznym. Ale nie wiem co przyniesie przyszłość. Jeśli by mi ktoś wyprorokował rok temu, że kupie SUV, nawet taki niezbyt duży, to bym go wyśmiał. BTW straciłem przez to (kupno SUV-a) szacunek u pewnego młodego człowieka w mojej pracy. sstar a co to za śliczne zwierzątko na zdjęciu?
-
A uświadomcie mnie posiadacze automatów. 1. Rozumiem, że nie da się z tym hamować silnikiem. To jak hamować przy ostrych zjazdach? Tylko hamulcami? 2. Czy to prawda, że skrzynie dwusprzęgłowe pracują OK do jakiś 150 tys. km (zakładając regularny serwis, BTW co ile trzeba wymieniać olej?) a potem "generuja koszty" w postaci dość drogiego remonciku?
-
Wtedy mieszkałem we Francji pod Paryżem (Bretigny sur Orge). Stamtąd do Pornica było "tylko" 400 km. A z Polski do Bretigny (niecałe 1500 km) jeździliśmy z noclegiem w Niemczech albo wschodniej Francji. Malucha (bez tempomatu ) miał ojciec i często mi go pożyczał.
-
Fakt, pisałeś, nawet przeczytałem, ale... gapa ze mnie. Ten przód też mnie nie zachwyca, ale to tylko jeden element. Z tych Twoich wymagań to dla mnie tylko wygodny fotel i... tempomat. Jakikolwiek. Bardzo przydatny przy dłuższej trasie, bo można zdjąć nogę z gazu i nie cierpnie. No i automatyczna klima. Ale ja mało jeżdżę. Natomiast musi być mocny silnik. Kamera cofania, która mam obecnie, to bardzo przydatna, ale nie niezbędna rzecz.
-
To jeszcze w ramach "zabijania" wolnego czasu opowiem Wam o moim pierwszym samochodzie. Będzie romantycznie. Ten pierwszy mój samochód nazywał się oficjalnie VW 1302, ale popularnie określano go w Polsce nazwą "garbus", a we Francji dużo ładniej - "biedronka". Kupiłem go w Belgii, dzięki pomocy szwagra, w październiku 1981 r. To ważny rok, bo dwa miesiące później Jaruzelski ogłosił nam wojnę. Miałem już wtedy 31 lat, roczne dziecko i niewiele pieniędzy na życie. Ale na stary 8 letni garbusek starczyło. Już w trakcie powrotu nim do Polski (do Belgii pojechałem pociągiem) zauważyłem, że coś jest nie tak z silnikiem. Rozgrzany bardzo słabo ciągnie. Szczęśliwie dojechałem do domu. Samochód miał swoje wady i zalety. Dość wygodny w środku, choć przestrzeni nie było za wiele, bardzo małe 2 bagażniki, niezbyt mocny (44 KM) silnik chłodzony powietrzem (brak problemu z płynem chłodniczym ). Ale był bardzo pewny, niezawodny, a nawet jeśli pojawiła się awaria, była ona łatwa i tania do usunięcia. Samochód przeżył 10 naszych pięknych lat, chyba najpiękniejszych w naszym życiu. Zapewnił nam bezpieczne wyjazdy na wakacje, w góry, nad polskie morze, wielokrotny wyjazd do Francji, Niemiec i Belgii. Najpierw z jednym, a potem z dwójką dzieci. Bardzo miło np. wspominam wakacje nad Atlantykiem w miejscowości Pornic (Loara Atlantycka - dorzucam zdjęcie z córką). Dzielnie spisywał się wszędzie, gdzie nas dowoził. Tylko raz zawiódł, a ściśle zawiódł jego stary akumulator, gdy chciałem odebrać żonę i świeżo narodzona córkę ze szpitala. Ale wtedy kupno nowego akumulatora było równie trudne jak dziś powrót samolotem z Bahamów. Bagażniki były niewielkie, ale od czego jest dach. Na zdjęciu widać nasz powrót z rocznego pobytu we Francji w 1985. Trochę się wiozło. Niestety jego koniec był smutny. Zdradziłem go. Skończył na francuskim złomowisku. I jeszcze jedna opowieść mechaniczna. Największa w moim życiu. Jak napisałem, silnik mojego Garbuska zdradzał niepokojące objawy słabości. Rok po zakupie samochodu postanowiłem zrobić mały remont silnika. Nie bardzo mogłem znaleźć fachowca, do tego kolega sąsiad sporo grzebiący przy samochodach zachęcił mnie, żebym sam to zrobił. Co prawda od zawsze uwielbiałem grzebać w mechanizmach, ale remont silnika... Podjąłem wyzwanie. Inny sąsiad taksówkarz udostępnił mi na 2 tygodnie garaż. Z pomocą kolegi "mechanika" wyciągnąłem silnik z samochodu, drobne 100 kg. I zaczęła się największa przygoda mechaniczna w moim życiu. Internetu nie było, ale jakieś książki były dostępne. No i wiedza + doświadczenie innych. Ktoś doradził by wymienić pierścienie na te z polskiego Fiata, bo pasują. Inny doradził by rozkręcić korbowody i przyjrzeć się panewkom. To był dobry pomysł, zrobiłem to i okazało się, że niektóre z nich są przytarte. To tłumaczyło słabość silnika. Lege artis powinno się zrobić szlif korbowodów i założyć grubsze nowe panewki. Ale ja poszedłem na niebezpieczne skróty. Znalazłem w warsztacie od VW jakieś stare używane panewki (ale nie przytarte) i założyłem je w miejsce poprzednich. Wszystko skręciłem jak należy. Założyłem nowe pierścienie, złożyłem i uszczelniłem korpus, który składał się z dwóch symetrycznych połówek. Sporo umęczyliśmy się przy wkładaniu silnika. Powinien być specjalny trzpień naprowadzający na sprzęgło, ale go nie miałem. Wreszcie z bijącym sercem pierwsze odpalenie. Coś nie tak. Pomyliłem rozrząd. Zmiana kabli na kopułce. Drugi odpał... DZIAŁA! To był prawdziwy sukces a właściwie fuks. Ponad 2 tygodnie ciężkiej, ale fascynującej pracy popołudniowej. Samochód jeździł przez następne 9 lat, zrobił kolejne 100 tys. km przebiegu. Skończyły się słabości silnika. To były piękne dni...
-
sese, a KIA? Te koreańczyki są coraz lepsze, a przede wszystkim, de gustibus, bardzo ładne. Gdybym miał kupować nowego dla siebie (niemożliwe ) byłaby to zapewne X Ceed z mocnym benzyniakiem i koniecznie AWD. Gdybym nie potrzebował AWD (niemożliwe ) to celowałbym w zwykłego Ceed. Mieszkam w mieście i nie potrzebuje samochodu do jazdy po mieście (chodzę po nim lub jeżdżę rowerem), ale gdybym musiał więcej jeździć samochodem po mieście rozważyłbym też hybrydę Niro. Te koreańczyki naprawdę są OK. Silniki, wszystkie, są pewne, trwałe i bezawaryjne. 7 letnia gwarancja działa. Nie ma kłopotów z kupnem dobrych zamienników. Minęły już te czasy gdy koreańczyk postrzegany był jako "drugi sort". Ale gdyby nie koreańczyk rozglądałbym się za francuzem. Tyle że raczej diesel. Z benzynowych może 1.3 Renault, ale z dużymi oporami. Do Japończyków nie mam veny, a niemieckie mi się nie podobają. Może jeszcze najbardziej ten Golf 8. Ale długo analizowałbym z jakim silnikiem. Spokojnie znalazłbym coś dla siebie w granicach 100 tys. zł.
-
Kilka by się znalazło, ale w sumie nie było tego dużo. Kilka wypadnięć przy wsiadaniu na siodełko dwuosobowe, zwłaszcza starszego typu. Wybodiczkowała mnie siostra i ze dwa razy żona. Bały się, że nie wsiądą i w ostatniej chwili mnie odruchowo wypychały. Pamiętam taki epizod na siodełku na Goryczkowej. Wypchnięty padłem obok a krzesło przywaliło mnie w głowę. Oczywiście byłem bez kasku, choć wtedy kaski były jeszcze rzadkością. Inny przypadek na Kalatówkach na wyciągu orczykowym. Złapałem się części metalowej, bo akurat w tym nie było poddupnika z lina, a następny jechał daleko. Sądziłem, że nie ma problemu, też nieźle dojadę. Tyle że w pewnym momencie w terenie była kilkumetrowa niecka, lina szła górą a ja... zawisłem w powietrzu na 1-2 m wysokości trzymając się kurczowo tego kielicha. Na szczęście bez żadnych konsekwencji. Raz, hamując mocno obsypałem śniegiem siedzącą na śniegu Francuzkę snowbordzistkę. Moja ewidentna wina. Podjechał jej chłopak, bardzo krzywo na mnie spojrzał. Przepraszałem, ale w rozmowę się nie wdawałem, bo dobrze słyszałem i rozumiałem co do siebie mówili. Tłumacząc na polski dużo było wulgarnych słów na "ch" i "s". Złamanie narty na Gubałówce. Wyleciałem z trasy, tyły jednej z nart wpadły w głęboki śnieg i trach... złamana całkowicie. Bardzo jej żałowałem, był rok 1966, to były mojej pierwsze porządne narty czerwone "Rysy". Spód plastikowy (to była rzadkość), dokręcane krawędzie (śrubki się cały czas odkręcały), wzmocnione krawędzie górnej powierzchni, ale to i tak były na tamte czasy niezłe narty. I tragikomiczna sytuacja na Kasprowym, a właściwie dwie. Ok. 1967-68. Zjazd z Buli na Goryczkowej. Zaraz potem zaczynała się leśna nartostrada do Kuźnic. Oczywiście, jak przystało na nastolatka, pełen gaz. Najpierw kolega. Rozpędzony wpadł na bogu ducha winnego trawersującego narciarza. Koledze nic się nie stało, ale najechany pluł krwią i został zwieziony przez GOPR. Potem wytoczył koledze proces, ale nic nie wygrał, bo kolega miał bardzo wpływowego ojca. A potem jechałem ja, choć niewykluczone, że było to kiedy indziej. W każdym razie Bula i pełen szwung. Na pełnym gazie zauważyłem, że koledzy (i koleżanki na dole do mnie machają i coś krzyczą. Zbyt energicznie by mi tylko dodać odwagi. Trochę zaniepokojony i przez to bardziej czujny w ostatniej chwili zauważyłem linę rozwieszona na wysokości mojej szyi. Gdyby nie te gwałtowne ich znaki i dużo szczęścia nie byłoby dziś tego wpisu. I jeszcze sytuacja, o której już pisałem. Madonna, chciałem przejechać między dzieciakami, które sznurkiem jechały za instruktorem. Coś sobie, ja stary narciarz, źle wyliczyłem i by uniknąć wpadnięcia na dzieciaka złapałem go pod pachy, przejechałem kilka metrów i bezpiecznie odstawiłem. Wstyd jak beret (do dzisiaj nie wiem skąd to powiedzenie )
-
Używamy tego w pracy, ale myślałem, że jest płatny.
-
Ciekaw jestem co używacie do łączności rodzinnej w Święta. Moje dzieci i wnuki rozrzucone po Polsce, więc zorganizowaliśmy komputerowe połączenia. Na pierwszy ogień poszedł Skype. Tak sobie. Próbowaliśmy WhatsApp, ale na komputerze nie mogę go rozpracować. Wreszcie stanęło na Hangouts Google. Bardzo dobry. Zostajemy przy nim. Działa też na telefonie.
-
Każdy święci w domu. Zwyczajowo najstarszy uczestnik. No więc poświęciłem.
-
Czy ja dobrze widzę, że nie widzę... życzeń. Świątecznych, bo Święta już prawie są. Życzę Wam Spokojnych, Przyjaznych i Zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. Będą mocno nietypowe. Ruszą Skype'y, messangery i whatsappy. Za jakiś czas będziemy je wspominali z rozrzewnieniem i sympatią. A dzieci i wnuki będą miały niezłą zabawę czy raczej ubaw. I będą miały co opowiadać swoim dzieciom i wnukom.
-
Ale powiedzieć co myśli, nawet w formie podsumowania, może. Każdy z nas, choć nie jest ekspertem ma wyrobione zdanie i może wyrazić swoją opinię.
-
Ale to Ty się czepiasz. Literówek. Które faktycznie nie mają merytorycznego znaczenia. Katastrofa smoleńska to wielka katastrofa. Fatalnie się dzieje, gdy urzędujący prezydent państwa ginie w taki sposób. I była to świetna, pomimo całej tragedii, okazja do ogólnonarodowego pojednania. Pamiętam jak wielu ludzi, tuż po tragicznej wiadomości spontanicznie chciało wyrazić swój żal. Nie przepadałem za L. Kaczyńskim jako prezydentem, nie był to mój kandydat, ale jak wielu Krakusów udałem się na Wawel, by wraz z tysiącami innych zamanifestować swój żal. Bardzo szybko zacząłem na swój sposób, opierając się na relacjach, które były podane, analizować przyczyny. Sprawa niestety była jasna od początku, a późniejsze komisje, te oparte o ekspertów, tylko je potwierdziły. Wątek gen. Błasika nie był wtedy znany, choć już wtedy sugerowany. Bez względu na niego i inne ew. okoliczności, odpowiedź zasadnicza była jedna: "błąd pilotów". Niestety, nie tylko nie wykorzystano okazji do swoistego narodowego pojednania, ale przeciwnie, zrobiono wiele by nas jeszcze bardziej poróżnić. Nie wiem ile w tym było premedytacji a ile choroby. Jeśli piekło istnieje, ci, którzy do tego przyłożyli rękę znajdą się tam w pierwszym rzędzie. Dla mnie ta tragedia i jej postrzeganie przez innych jest miernikiem ich inteligencji, rozsądku i uczciwości.
-
Jeszcze się waham, ale raczej w korespondencyjnych wyborach nie wezmę udziału. Z kilku powodów: 1. To naprawdę jest niemoralne (to delikatne określenie), aby w takich warunkach organizować wybory. Wiadomo, wybory antagonizują. Każde, zwłaszcza prezydenckie. W bardzo trudnym czasie, gdy oczekiwana jest maksymalna mobilizacja społeczeństwa i jego możliwa akceptacja dramatycznych trudności w jakich przyszło nam żyć. Wrzucenie w to akcji, która w naturalny sposób dzieli uważam za wyjątkowe skurwysyństwo. I to w imię politycznych celów. 2. Nie da się zagwarantować uczciwości wyborów. Jakkolwiek działałyby komisje wyborcze, jakkolwiek byłyby uczciwe, istnieje tylko okazji do fałszerstw na poziomie domowym. 3. Bezpieczeństwo komisji, listonoszy, poczty. Akurat ten argument nie uważam za najważniejszy. Ale skoro zamyka się lasy, każe chodzić w maseczkach, iść do sklepu z żoną w odległości co najmniej 2 m, to czemu pozwala się na akcję dużo groźniejszą dla ew. propagacji choroby. 4. Ale najważniejszy argument dla mnie to wyjątkowa niesprawiedliwość i jawne uprzywilejowanie jednego kandydata. Nie da się przeprowadzić kampanii wyborczej, a to jest jeden z ważniejszych elementów wyborów jako całości. A. Duda prowadzi ją cały czas, nawet trudno o to mieć do niego pretensję. Jako prezydent musi pojawiać się w przestrzeni publicznej. Inni kandydaci nie mogą. A kampania wyborcza ma na wielu ogromny wpływ. Mnie ona niepotrzebna, wiem na kogo głosować, a raczej nie głosować, ale wielu się waha. I właśnie kampanie są w stanie przekonać tych wahających się do jednego czy drugiego kandydata. Lekceważenie jej znaczenia m.in. kosztowało porażkę Komorowskiego w poprzednich wyborach. Dlatego najpewniej w tych pseudowyborach nie wezmę udziału. Najpewniej, bo jeszcze wiele może się do momentu ich przeprowadzenia wydarzyć. W dawnych, komunistycznych czasach też nie chodziłem na wybory, choć wymagało to pewnej determinacji i odwagi (a do specjalnie odważnych nie należę). Na ogół wyjeżdżałem gdzieś za miasto. Teraz nawet nie muszę/mogę wyjeżdżać.
-
Równoczesność pracy nóg i uruchomienie skrętu - video
a_senior odpowiedział a_senior → na temat → Nauka jazdy
"Balans" to zapewne utrzymanie równowagi na jednej nodze. Morgan używa terminu "zrównoważenie się na nodze". Nie ma dobrego polskiego odpowiednika. "Narciarstwo to sport równowagi" - mówi Morgan, a po polsku to brzmi tak sobie. Trudno, nam "maluczkim", dyskutować z ekspertem. Pocieszam się tym, że eksperci też się między sobą nie zgadzają, a nawet często prezentują przeciwne poglądy. Nie tylko w narciarstwie. W ekonomii ekonomiści proponują często zupełnie niezgodne ze sobą modele. Nobliści. -
Równoczesność pracy nóg i uruchomienie skrętu - video
a_senior odpowiedział a_senior → na temat → Nauka jazdy
Piotrze, to nie są ćwiczenia w wykonaniu Morgana. Owszem, on przesadza ruchy, by coś lepiej unaocznić (taka swoista licentia poetica), ale on to stosuje w praktyce. I stara się innych do tego zachęcić. Rola nogi wewnętrznej jest dominująca w uruchomieniu skrętu i ustawienia krawędzi obu nart. Narta zewnętrzna tylko dostosowuje się do warunków, jakie stworzyła stopa wewnętrzna. Tak uczy Morgan i cały jego zespół. Czy słusznie, nie mnie oceniać. Ja staram się tak jeździć i nieźle mi się to udaje. Może są różne szkoły? Znów nie mnie oceniać, która jest lepsza. Aha. Tak mi przyszło go głowy. Piotrze, może odezwij się do Morgana. Łatwo znaleźć jego adres. Morgan Petiniot. Nie wiem czy mówi biegle po angielsku, ale na pewno go rozumie. Chyba że znasz hiszpański, nie mówiąc o francuskim. Inaczej zareaguje, gdy napisze do niego ekspert. -
Fajnie pokazuje separację w krótkim skręcie. Ktoś kiedyś o to pytał.
-
A co sądzicie o rozmowach "ostatniej szansy" między prezesem i Gowinem? Ustawka? Przyszedł mi do głowy pomysł, że może oni (czyli PIS) chce oddać władzę. Wie, że polegnie, bo sytuacja jest naprawdę trudna, dla każdej władzy. Ta dodatkowo odchudziła rezerwy, więc nie ma czym sypnąć. Może chce się pozbyć władzy na jakiś czas? Czyli Gowin i jego ludzie zagłosują na nie (uzgodnione z Jarkiem), nie będzie większości... Nowej władzy lepiej nie pójdzie, bo nie może. I wtedy PIS wróci, jak się to uspokoi, w glorii naprawiacza, bo będzie co naprawiać. A winnym będzie znowu "Tusk". Trochę szalony pomysł, ale...